Seszele już od dawna kojarzyły nam się z tropikalnym miejscem dla bogatych, którzy spędzają tu urlopy w luksusowych hotelach. Nigdy nawet przez myśl nie przeszło nam, że i nam uda się spędzić tam letnie wakacje i wylegiwać na pocztówkowych rajskich plażach. A jednak 🙂 Co skusiło nas do odwiedzenia tych malowniczych wysepek? Najbardziej oczywistą pokusą były niewątpliwie rajskie, białe plaże, często zajmujące wysokie pozycje na wszelkich rankingach najpiękniejszych plaż świata. Dodając do tego żyjące tam na wolności ogromne żółwie, bujną przyrodę i dobre warunki do nurkowania, miejsce to wydawało się być idealne. Na Seszele składa się 115 wysp pochodzenia wulkanicznego i koralowego leżących na Oceanie Spokojnym na północny wschód od Madagaskaru. Jedynie 33 z nich jest zamieszkałych. Mając do dyspozycji aż 17 dni urlopu od razu wiedzieliśmy, że odwiedzenie tylko jednej z wysp nie wchodzi w gre. Rozplanowaliśmy nasz czas pomiędzy trzema największymi i najpopularniejszymi z nich, Mahe, na której znajduje się międzynarodowe lotnisko i stolica państwa, oraz mniejszą Praslin oraz niewielką La Digue. Na Mahe wylądowaliśmy z samego rana i po odebraniu bagaży poszliśmy na przystanek autobusowy, który znajdował się tuż nieopodal lotniska. Po wcześniejszym rozeznaniu się w cenach taksówek, stwierdziliśmy, że 130 zł za tak niewielki odcinek z lotniska do hotelu to zbyt wygórowana kwota i spróbujemy dostać się do niego sami lokalnym autobusem, na który bilet kosztuje zaledwie 5 rupi, czyli trochę ponad złotówkę! Czekaliśmy około 10 minut kiedy to nadjechał stary rozklekotany niebieski autobus, którego kierowca musiał chyba wstać lewą nogą, bo zdecydowanie nie był w najlepszym humorze, przytaknąl jednak, że jedzie w kierunku Anse Royale, więc wraz z garstką lokalny ludzi wpakowaliśmy się do środka. Ledwo udało nam się wcisnąc z naszymi tobołkami, bo siedzenia w autobusie były naprawde małe a przejście tak wąskie, że gdybyśmy mieli walizki napewno byśmy się nie zmieścili. Jadąc rozglądaliśmy sie naokoło w nadziei, że rozpoznamy miejsce ze zdjęcia. Po kilkunastu minutach kierowca zatrzymał się przy jakiejś większej wiosce i zawolał do nas że to tu. Jak się później okazało skręcał w tym miejscu w innym kierunku, a my musieliśmy jeszcze przejść ponad kilometr, aby dotrzeć do miejsca naszego zakwaterowania.

autobus2

przyjjazd

royale1

Ucieszyliśmy się niesamowicie i odetchnęliśmy z ulgą kiedy dostrzegliśmy domek z tabliczką z napisem Coco Blanche. To tutaj zamierzaliśmy zatrzymać się na najbliższe cztery dni. Niewielki guesthouse składał się z 6 domków, każdy z własnym małym ogródkiem. Ten w którym zamieszkaliśmy znajdował się tuż przy głównej drodze z widokiem na malutką plaże tuż na przeciwko, gdzie wieczorami z piasku wyłaniało się mnóstwo krabów. Właścicielka domków była przemiłą panią i zawsze służyła pomocą, a dodatkowym plusem zakwaterowania był dobrze działający, darmowy internet, o którym później mogliśmy już tylko pomarzyć. Po wrażeniach z Dubaju, nieprzespanej nocy i podróży byliśmy nieco zmęczeni, ale ciekawość nowego miejsca była silniejsza więc przebraliśmy się jedynie, zrobiliśmy małe zakupy w pobliskim sklepie i poszliśmy na obchód nowej dzielnicy.

royale4

Anse Royale to długa zatoka położona na południowo wschodnim wybrzeżu wyspy. Coco Blanche znajduje się na południowym krańcu zatoki, jednak idąc na półnoć znajdziemy kilka sklepów, restauracji i kilka innych guesthausów. Sama Anse Royale nie jest zachwycająca i nie należy do plaż z broszurek w biurach podróży, ale jej północny zakątek zwany Fairyland jest już całkiem ładny, z bielutkim piaskiem i typowymi dla Seszeli skałkami, a tuż nieopodal brzegu znajduje się maleńka, skalna wysepka. Popołudnie spędziliśmy spacerując po plaży, wyczekując krabów wychodzących z piasku, a wieczorem kiedy już się ściemniło poszliśmy szybko spać, aby być wypoczętym i gotowym na zwiedzanie wyspy następnego dnia.

royale6

royale2

royale3

fairyland1

fairyland3

fairyland2

Wstaliśmy skoro świt, na przeciwko przy plaży rybacy wracający z nocnych połowów cumowali swoje łódki i przesiadywali na plaży. My spakowaliśmy aparaty i przekąski na drogę, przestudiowaliśmy rozkład autobusów i z mapą w ręku wyszliśmy na drogę w oczekiwaniu na autobus. Przystanek znajdował się zaraz na przeciwko naszego domku. Zamierzaliśmy tego dnia zacząć zwiedzanie od południowo wschodniego wybrzeża wyspy. Jako pierwszy punkt obraliśmy plażę Takamaka, a później się zobaczy… pójdziemy tam gdzie nas nogi poniosą. Nie minęło kilka minut, a przejeżdzający koło nas samochód zatrzymał się, a kierowca pomachał do nas i zaoferował podwózkę. Pomyśleliśmy że los nam sprzyja, zaoszczędzimy trochę czasu. Kierowca okazał się bardzo sympatyczny, wysadził nas przy glównej drodze i wytłumaczył jak iść dalej. Szliśmy już leśną drogą, pośród dzikiej zieleni, mijając kilka domków.

takamaka2

takamaka3

Docierając do plaży rozdziawiliśmy buzie z wrażenia. Było conajmniej tak pięknie jak na filmach czy zdjęciach, a na dodatek byliśmy niemal sami. Przy zachodnim krańcu zatoczki znajdował się tylko jeden niewielki hotelik położony malowniczo na skale. Przy hoteliku opalała się jedna osoba, a kawałek dalej między drzewkami para lokalnych spotkała się chyba na randkę. Byliśmy zachwyceni widokiem, białym piaskiem, palmami, skałkami i błękitną choć dość wzburzoną wodą. Widoki były bajeczne, właśnie tak wyobrażaliśmy sobie seszelskie, rajskie plaże. Nie zatrzymaliśmy się jednak zbyt długo, bo ciekawi byliśmy innych, dalszych zakątków. Spojrzeliśmy więc na mapę i postanowiliśmy wrócić na drogę i iść dalej pieszo wzdłóż wybrzeża. Kiedy mijaliśmy hotelik dopiero wtedy zauważyliśmy żółwie. Te wielkie stworzenia siedziały w zagrodzie w cieniu drzew. Przystanęliśmy przy nich na chwilę, karmiąc je liśćmi drzew. Były piękne. Wielka szkoda, że ktoś je uwięził, przecież spokojnie mogłyby chodzić sobie swobodnie na wolności nikomu nie przeszkadzając.

takamaka4

DCIM101GOPRO

takamaka8

takamaka6

takamaka7

takamaka5

Idąc około pół godziny drogą wzdłuż wybrzeża wśród niesamowitej zieleni dotarliśmy do zatoki Baie Lazare i Anse Gaulettes, na której już z oddali dostrzegliśmy naszą wymarzoną palmę pochylającą się nad wodą, taką jaką od zawsze szukaliśmy 😉 Piasek na plaży był biały i niesamowicie miękki, jak mąka. Cała zatoka była bardzo długa, a niewielkie hoteliki znajdowały się na wzgórzu ukryte gdzieś w gęstwinie. Ogromnym plusem na Seszelach, dostrzegalnym juz na samym poczatku jest to, iż w przeciwieństwie do innych turystycznych krajów, hoteli i resortów nie buduje się całkiem na plaży, ale ciut w głębi lądu, aby nie niszczyć piękna natury.

wdrodze2

gov1

gov3

gov2

gov4

Przeszliśmy się do końca plaży, gdzie akurat dekorowano miejsce na ślub. Na samym końcu plaży skały i wysoka woda uniemożliwiły nam przejście na kolejną z plaż, która w oddali wyglądała tak zachęcająco, że stwierdziliśmy, że musimy do niej również dojść, co jednak okazało się nie takie łatwe i znacznie bardziej oddalone niż nam się wydawało. Po dobrych 20 minutach marszu pod górę zaczęliśmy wątpić, czy aby napewno idziemy w dobrym kierunku, czy może nie ominęliśmy gdzieś zejscia na plaże, bo przecież to nie moglo być aż tak daleko. Wiedzieliśmy tylko tyle, że przy owej plaży znajduje się Kempinsky, jeden z najdroższych resortów na wyspię. Przystaliśmy na chwilę w knajpce przy drodze aby napić się świeżego kokosa i zapytać o drogę. Okazalo się, że idziemy w dobrym kierunku, a brama wjazdowa do resortu znajduje się jeszcze kawaleczek dalej pod górkę. Główkowaliśmy jak przejść przez resort niezauważeni lub co wymyślić  jeśli ktos spyta nas co tu robimy. Nie potrzebnie. Nikt o nic nie pytał i nawet nie podejrzewał, że nie jesteśmy gośćmi hotelowymi więc spokojnie minęliśmy recepcje i skierowaliśmy się na plażę. Anse Gouvernement okazała się jednak nie aż tak cudowna ( w porównaniu oczywiście do poprzednich plaż,) jak wydawało nam się z oddali, na dodatek wiał tu bardzo silny wiatr, który zdecydowanie utrudniał plażowanie. Hotel jednak i cały teren, na którym się znajdował prezentował się wspaniale. Luksusowe domki, elegancki basen i nawet własne jeziorko, a całość osłonięta była wielką skałą.

kemp1

kemp3

kemp2

kemp4

kemp5

Odpoczęliśmy dłużą chwilę na leżakach i ruszliśmy w powrotną drogę, oczywiście znowu pod stromą górę;) Powędrowaliśmy już dziś zbyt daleko, aby pokonać całą trasę do Anse Royale na piechotę, więc odnaleźliśmy przystanek i czekaliśmy na najbliższy autobus. Transport miejski na Mahe jest całkiem dobry i praktycznie wszędzie można dojechać autobusem, a przystanki znajdują się naprawdę co kawałek. Większość z nich to po prostu napis „bus stop“ na drodzę, a o jakimkolwiek rozkładzie jazdy można zapomnieć. Tylko na większych, nielicznych przystankach ujrzycie rozpiske, lecz jest to w praktyce jedynie czas orientacyjny. Na szczęscie na tej trasie autobusy jeżdzą dosyć często, więc nie czekaliśmy zbyt długo i bez problemów dojechaliśmy do domku.

powrot

autobus1

Tego dnia przyrządziliśmy sobie obiad samemu w domku, gdyż trzeba przyznać, że ceny w restauracjach na Seszelach są bardzo wysokie. Poprzedniego dnia za pizzę w restauracji Kaz Kreol przy Anse Royale zapłaciliśmy około 40 zł, a było to najtańsze danie. Stołując się więc w restauracjach przez cały pobyt z łatwością przepuścilibyśmy fortunę, a przecież lepiej wydać te pieniądze na inne atrakcje. Oprócz drogich ( co nie oznacza dobrych ) restauracji znaleźć można dużo tańsze miejsca z jedzeniem na wynos, gdzie za prosty, ale całkiem spory posiłek zaplacimy okolo 15 – 20 zl. Mieszkając w domku z własną kuchnią mogliśmy sobie sami coś ugotować, chociaż zaopatrzenie w lokalnych sklepikach jest dość mizerne, ciężko nawet o normalny pieczony chleb, nie wspominajac juz o innych rzeczach. Coś tam jednak moża wykombinować. Jesli chodzi o ceny w sklepach to też do niskich nie należą, w porównaniu do cen w Polsce, sporo wyższe. Większość lokalnych sklepów prowadzona jest przez Hindusów, a te które z zewnątrz wyglądają najgorzej zazwyczaj są najtańsze i najlepiej zaopatrzone. Unikajcie takich które wyróżniają się zbyt dobrym wyglądem. My natrafiliśmy na jeden taki na Anse Royale. Nazywał się ISPC Supermarket fresh i od razu przyciągnął nasz wzrok, ale ceny niektórych produktów to po prostu kosmos. Zeby za kg ziemniaków trzeba było zapłacić 40 zł to chyba jakieś nieporozumienie. O dokladnych kosztach i przykładowych cenach znajdziecie informacje w osobnym artykule.

Wieczorem, popijając lokalne piwko sey brew, układaliśmy plan zwiedzania na kolejny dzień. Nazajutrz po wypiciu porannej kawki, zebraliśmy się w sobie i postanowiliśmy pobiec na pewną plażę, którą mijaliśmy jadąc samochodem i która z oddali wpadła nam w oko. Jeszcze przed wyjazdem poraz kolejny obiecywaliśmy sobie biegać każdego ranka, więc teraz nadarzała się idealna okoliczność. Zaczęliśmy więc biec drogą na południe wzdóż wybrzeża, a słońce wschodziło coraz wyżej i zaczynało mocniej przygrzewać. Po drodze w okolicy niewielkiej wioski Bougainville zobaczyliśmy maleńką dziką plażę, więc postanowiliśmy się na chwilkę zatrzymać. I co się okazało? Przypadkowo znaleźliśmy się w przepięknym miejscu. Choć Anse Bougainville nie należała do tych najbardziej znanych i polecanych w przewodnikach, to naszym zdaniem stanowila odzwierciedlenie prawdziwie dzikiej, tropikalnej plaży, z kokosami leżącymi na ziemi, krabami pojawiającymi się i i kryjącymi w piasku i gąszczem palm, w których cieniu można spokojnie przysiąsc i cieszyc widokiem i spokojem. A co było w niej najlepsze? Ze ten urokliwy skrawek raju mieliśmy tylko dla siebie.

DCIM101GOPRO

DCIM101GOPRO

Po chwili odpoczynku ruszyliśmy dalej, aby po kilku minutach dotrzeć do Anse Parnel, większej lecz równie dzikiej jak jej poprzedniczka. Przy zachodnim krańcu znajdowała się mała restauracja, a nieopodal w głębi domki na wynajem, przeciwna strona plaży to rajski zakątek z gąszczem palm kokosowych chylących się ku wodzie. Pewnie z uwagi na wczesną godzinę, tutaj również byliśmy sami, co bardzo nam się podobało. Tak pięknych i pustych plaż nigdzie dotąd nie widzieliśmy.

Po porannym joggingu i sniadanku zjedzonym na ganku naszego domku, spakowaliśmy plecak i ruszyliśmy w dalszą drogą, tym razem dalej, na północno zachodnie wybrzeże wyspy do Portu Launay. Niesamowicie kręta górzysta droga wiodła wzdłuż zachodniego wybrzeża i częściowo w głębi wyspy, a kierowca autobusu mknął jak szalony, przez co ta 50 minutowa przejażdżka dostarczyla nam sporo wrażeniem, nie wspominajac juz o ciekawych widokach. Autobus którym jechaliśmy kończył swoj bieg właśnie nieopodal plaży Port Launay. Zaopatrzyliśmy się w lokalnym sklepie w sey brew i podreptaliśmy na plażę. Zatoczka była bardzo ładna, zasłonięta zielonymi wzgórzami, przez co osłonięta przed wiatrem. Piasek biały i tak niesamowicie miękki jak mąka. Brakowało co prawda charakterystycznych dla Seszeli formacji skalnych jednak spokojna, płytka woda, wpadająca w zielonkawy odcien zachęcała do kąpieli. Tuż z tyłu ukryty w gęstwinie drzew, znajdował się luksusowy i jedyny w tej okolicy resort Constance Ephelia. Zatoczka prezentowała się idealnie, aby spędzić tu kilka leniwych godzin wygrzewając na słonku i kąpiąc w przyjemnie cieplej wodzie. Na mapce, która otrzymaliśmy od naszej gospodyni plaża ta oznaczona była jako dobre miejsce do snurkelingu, jednak woda była na tyle zmącona, że blisko brzegu nie za wiele było w niej widać, a już napewno nie odnaleźliśmy tam żadnych śladów rafy koralowej, możliwe ze rozpoczynała sie ona ale nieco dalej w okolicy maleńkiej skałki wystajacej z wody, jednak bez płetw było by zbyt niebezpieczne odpływać aż tak daleko.

port3

port2

port1

Po około trzech godzinach wylegiwania się na piasku, gdzie bardzo mocno przygrzewało, poczuliśmy że zaczynamy spiekać się na raczka i chyba juz najwyższy czas ruszyc dalej w droge. Powędrowaliśmy kawałek tą sama drogą, którą przyjechaliśmy mijajac po drodze lasy namorzynowe i chowające sie w dołkach czerwone kraby.

W pewnym momecie zaczepił nas pewien mężczyzna i trochę na ucho, po cichutku zapytał nas czy chcemy zobaczyć… wodospad. Popatrzyliśmy na siebie ze zdziwieniem i lekkim rozśmieszeniem, gdyż chyba oboje pomyśleliśmy początkowo, sądząc po sposobie w jaki się do nas zwrócił, że chce nam sprzedać conajmniej marihuane, lub jakąś inną nielegalną substancję:P  Spoglądając wcześniej na mapę wiedzieliśmy, że rzeczywiscie był tam zaznaczony jakiś wodospad w okolicy, więc zdecydowaliśmy się pójść za nim. Odbiliśmy w lewo, gdzie doszliśmy do wielkiej, blaszanej bramy, której pilnował inny mężczyzna. On również przekonywał nas, ze tuż za bramą idąc kawałek laskiem znajduje sie wodospad, w którym możemy zażyć kąpieli. Wstęp kosztował jedyne 3 uero za osobę. Szczerze powiedziawszy całe to miejsce i sytuacja wyglądała dość podejrzliwie, jednak 3 euro to nie wiele, a skoro juz tu zboczyliśmy szkoda by sie nie przekonać. Zapłaciliśmy i poszlismy przed siebie wąska leśną ścieżką. Po chwili rzeczywiście dostrzegliśmy wypływający z góry wodospad i innych turystów wokół niego. Jednak facet mówił prawdę, ale czemu nie widzieliśmy na drodze żadnego znaku? Po chwili namyslu wraz z garstką innych osób weszliśmy do wody, początkowo po śliskich kamieniach, aby po chwili wpaść na głęboką wodę. Była dość chłodna, zdecydowanie zimniejsza niż ta w oceanie i mimo, iż nie wyglądała na zbyt czystą, przyjemnie było sie w niej ochłodzić i zmyć z siebie sól morską. Jak się później okazało, przejście do wodospadu jest zamknięte z uwagi na jakieś prace budowlane w okolicy, jednak miejsowi zaciągają tu turystów po cichu, aby sobie troche dorobić.

wodospad

Po krótkiej kąpieli wróciliśmy na szlak, gdzie po paru minutach doszliśmy do zatoczki Anse L‘islette z niewielką plażą i cudownym widokiem na uroczą wysepkę znajdującą się zaledwie 500 m od brzegu. Woda była wtedy na tyle nisko ze prawdopodobnie doszlibyśmy do niej z plaży, jednak baliśmy się zostawić tak nasze rzeczy, wiec postanowiliśmy wrócić tu następnego dnia, żeby wysłać na nią naszego drona na zwiady.

wyspa

Nazajutrz rano powitala nas piękna, słoneczna pogoda, zapowiadał się ładny dzień. Tym samym autobusem pojechaliśmy wiec jeszcze raz do Portu Launay, jednak  juz po drodze, gdy przejechaliśmy na drugą stronę wyspy pogoda zdecydowanie sie pogarszała, a miejscami nawet zapowiadało się na deszcz. Posiedzieliśmy trochę na plaży, jednak bez słońca takie leżenie nie miało najmniejszego sensu, więc cofnęliśmy się w nadziei, że uda nam sie puścić drona nad wyspą. Zaczynało niestety kropić, wiec odczekaliśmy dłuższą chwilę, aby gdy na moment sie przejaśniło skorzystać z chwili i sfilmować całą wyspę. Prezentowała się cudownie i okazało się, że znajduje się na niej niewielki domek z basenem i maleńka, prywatna plaża. Miejsce idealne, żeby uciec od wszystkiego i pobyć w absolutnej ciszy w przepięknej scenerii.

wyspa2

wyspa3

Po powrocie na Anse Royale mieliśmy jeszcze trochę czasu zanim sie sciemni, ponadto po tej stronie wyspy pogoda wciąż dopisywała i słonko prażyło wciąż bardzo mocno. Szkoda więc było wracać do domku, więc poczekaliśmy na autobus i pojechaliśmy kawałek na południowy kraniec wyspy w kierunku plazy Anse Forbans. Nie dojechaliśmy jednak prosto do celu, gdyż po drodze na wzniesieniu autobus ostrzej zahamował, a jadący za nim motocyl nie zdążył wyhamować i uderzył w jego tył. Wszyscy pasażerowie wstali i z zainteresowaniem wyglądali za okno. Nikomu nic sie nie stało, choć motocyl wyglądał na dość pogruchotany. Kierowca oznajmił, że dalej nie jedzie więc wysiedliśmy z autobusu, a że o tej porze autobusy nie jeżdżą zbyt często i nie warto byłoby czekać na kolejny, a cel naszej podroży nie wydawał się raczej zbyt odległy, znowu wyszło na to, że odcinek ten musimy pokonać pieszo. Czy bylo warto? Oj tak, jak najbardziej. Po kilkunastu minutach doszliśmy do niewielkiej wioski, a znakiem rozpoznawczym, że jesteśmy w dobrym miejscu byl Hilton, jedyny resort znajdujący się w pobliżu. Niedaleko w gęstwinie palm kryją się jeszcze inne domki self catering, które planując wyjazd wpadły nam w oko, na które jednak nie zdecydowaliśmy sie z uwagi na cenę przekraczającą nasz budżet. Na plażę przeszlismy przez Hiltona, chociaż później wracając znaleźliśmy przejście tuż obok niego. Słońce stało już dosyc nisko, a palmy zacieniały plażę, więc wdrapaliśmy się na skałki pośrodku zatoki, aby złapać ostatnie promyki. Dopiero siedząc w tym miejscu dostrzegliśmy niesamowite piękno całej zatoki, widok był wprost olśniewający, jedna z najbardziej malowniczych plaż na Mahe. Warto było się tu pofatygować dla takiego widoku. Oprócz garstki turystów, grupka miejscowych przesiadywała tutaj w cieniu palm, a dzieciaki z pobliskiej wioski pluskały się w wodzie i bawiły na dmuchanym pontonie. I pomyśleć, że Ci szczęśliwcy mają taką rajską plażę na wyciągnięcie ręki.

forb1

forb5

forb8

form6

forb3

Nie przejmowaliśmy sie już powrotnym autobusem, który o tej porze jeździł jedynie raz na godzinę. Na Mahe pokonaliśmy już tyle kilometrów pieszo, że powrót kilka kilometrów na własnych nogach do Anse Royale nie był nam straszny. Ponadto w powrotnej drodze zboczyliśmy jeszcze na malutką plażę, gdzie z wielkim trudnem, ale udało nam się rozłupać leżącego na ziemi kokosa.

kokos

Po powrocie wieczorem przy zachodzie słońca wypiliśmy jeszcze po piwku na naszej maleńkiej plaży tuż na przeciwko, na której wieczorami spotykali sie lokalni ludzie z pobliskiej wioski. Spoglądając na wodę i obserwując biegające po piasku kraby, myśleliśmy o tym co czeka nas na kojelnej wyspie. Skoro już tu na Mahe odkryliśmy tak urokliwe miejsca, to co przyjdzie nam zobaczyć na Praslin i La Digue.

royale8

royale5

 

c.d.n.