O poranku spakowaliśmy plecaki, pożegnaliśmy się z właścicielką Coco Blanche, która wyściskała nas tak serdecznie, jakbyśmy byli conajmniej dobrymi znajomymi i pojechaliśmy autobusem na lotnisko. Aby dostać się na Praslin możemy popłynąć około godziny katamaranem firmy Cat Cocos, którego koszt w jedną stronę około 215 zł od osoby lub skorzystać z usług lini lotniczych Air Seychelles i polecieć malutkim śmigłowcem i w zaledwie 15 minut być już na sąsiedniej wyspie. Ceny przelotu i katamaranu są dość podobne, gdyż za przelot w jedną stronę trzeba zaplacić od 215 do 320 zł  w zależności od wybranej godziny lotu. Zdecydowaliśmy się kupić bilety na samolot głównie z ciekawości jak leci się tak malutkim samolotem i była to w pewnym sensie atrakcja sama w sobie. Terminal lotów krajowych to tylko jedno niewielkie pomieszczenie z poczekalnią, gdzie siedzieliśmy w oczekiwaniu aż zapowiedzą naszą kolej.Czekanie umiliło również dobrze działające WIFI 😉  Samoloty na Praslin latają bardzo często, praktycznie co chwilę. Udało nam się zarezerwować siedzenia w pierwszym rzędzie zaraz za pilotem, więc mieliśmy możliwość zerkania co dzieje się w kokpicie. Saloty są tak malutkie, że oprócz dwóch pilotów, mieszczą maksymalnie 20 pasażerów. Sam lot od momentu startu do wylądowania trwał nie więcej niż 20 minut, a leciało się tak nisko, że można było obserwować linię brzegową i łódki kołyszące się na morzu.

Po wylądowaniu na Praslin od razu jeszcze z okna samolotu dostrzegliśmy wszechogarniającą zieleń. Lotnisko było niewielkie ale eleganckie. Po szybkim odebraniu bagaży odnaleźliśmy przystanek autobusowy. Minęla chwila i z oddali dostrzegliśmy zbliżający się autobus. Chwyciliśmy za leżace na ziemi plecaki, a kiedy kierowca zobaczył nasze tobołki, wskazał na nie kiwając tylko przecząco ręką i nawet nie raczył się zatrzymać. Staliśmy tak lekko zniesmaczeni, ale nie do końca zdziwieni tą sytuacją. Pomimo iż na Mahe nie mieliśmy żadnych problemów z podróżowaniem autobusami z bagażem, to jeszcze przed przyjazdem na Seszele czytając inne blogi,natknęliśmy się na informacje, że kierowca może nas nie wpuścić z większym bagażem. No niestety:( Nie mieliśmy więc wyjścia i musieliśmy cofnąc się w stronę lotniska, żeby złapać taksówkę ponieważ nie było innego sposobu aby dostać sie do hotelu.  Zamiast 10 ( 3 zł ) zapłaciliśmy 450 rupi (130 zł) ! A najbardziej zaskakujące było to, że dojedżając na miejsce kierowca doliczył 30 rupi ekstra, wiecie za co? Za bagaż.  No cóż musieliśmy to przełknąć, przynajmniej na Mahe zaoszczędziliśmy trochę pieniędzy.

Na Praslin postanowiliśmy się zatrzymać przy najbardziej popularnej plaży Cote O’dor na północnym wybrzeżu głównie z uwagi na centra nurkowe, ponieważ na wyspie są tylko dwa i to na tej właśnie plaży. Zatrzymaliśmy się na 6 nocy w hotelu Berjaya, który jest chyba największym resortem w tej okolicy i cenowo mieścił się w zakładanym przez nas budżecie. Pomimo wcześniejszej pory niż godzina zameldowania, pokój dostaliśmy od razu i na dodatek poszczęściło nam się, bo zamiast najtańszego standardu, jaki rezerwowaliśmy, otrzymnaliśmy darmowy upgrade do deluxe. Standardem nie zachwycał, widać było, że ma już swoje lata, ale przynajmniej mieliśmy dodatkową przestrzeń i miejscówkę najbliżej plaży. Na terenie hotelu był też niewielki basenik, a podczas pobytu nie musieliśmy martwić się chociaż o śniadania, które choć proste, były wliczone w cenę. Berjaja okazała się idealnie umiejscowiona, z kilkoma restauracjami i sklepikami w pobliżu. Tuż przy hotelu znajdowało się wspomniane centrum nurkowe Octopus Dive, z którym to jeszcze przed przylotem umówiliśmy się mailowo, że zrobimy kolejny kurs nurkowania. Plaża Cote D’or była bardzo ładna i długa na 2.5 km z białym, drobnym piaskiem, a co najważniejsze, spokojną, idealną do kąpieli wodą.

cote2

cote

cote3

cote1

Tuż na przeciwko około 500 m w stronę morza znajdowała się malutka  wysepka, a na niej 3 hotelowe domki. A kawałek za nią kolejna, przepiękna skalista wysepka St. Pierre. Tuż przy hotelu i centrum nurkowym lokalni sprzedawali wycieczki na inne wysepki lub oferowali transport łódką na sąsiednie plaże. Jednego dnia skorzystaliśmy, wybierając się na wycieczkę odwiedzić wielkie żółwie na opisywaną już przez nas wcześniej wyspę Curieuse o której możecie poczytać tutaj 😉

wysopa1

wyspa4

wyspa

wyspa2

dsc_0263

wyspa3

Jedną z największych atrakcji na Praslin jest Valle de Mai, przepiękny rezerwat przyrody, który obejmuje swoim obszarem dziewiczy las i dolinę Mai. Słynie on z tego, iż oprócz wysepki Curieuse, jest jedynym miejscem występowania lodoicji seszelskiej, nazywanej coco de mer lub po prostu palmą seszelską. A tak na chłopski język, rosną tam palmy z ogromnymi kokosami o śmiesznym kształcie przypominającym damskie pośladki 😉 Oprócz niezwykłej i bujnej roślinności park stanowi też dom dla rzadkich gatunków ptaków: seszelskiegio bulbuba, owocowego gołębia i czarnej papugi. Do Valle de Mai wybraliśmy się już następnego dnia po przylocie. Park znajduje się w samym sercu wyspy kilka kilometrów od naszej zatoki. Jeśli chodzi o transport miejski na Praslin, to w porownaniu do Mahe, o wiele łatwiej się od razu połapać w rozkładzie jazdy, gdyż przez całą wyspę kursują jedynie trzy różne numery. Jeżdzą one jednak zdecydowanie rzadziej, więc warto wcześniej zaopatrzyć się w rozkład. Przystanek autobusowy znajdował się zaraz w pobliżu naszego hotelu i czekało na nim całkiem sporo osób. Kiedy nadjechał, oczywiście sporo spóźniony, wszyscy zaczeli pchać się do środka, gdzie było już sporo siedzeń pozajmowanych. Przepuściłam przed sobą jakąś kobietę z dzieckiem, a za nią wepchnęło się kilka kolejnych, aż okazało się, że ledwo na ścisk udało nam się wejść do środka, a kierowca oznajmił, że więcej już nie pomieści. Ufff… odetchnęliśmy z ulgą, gdyż nie uśmiechało nam się czekać godzinę na kolejny, a już tym bardziej wydawać niepotrzebnie majątek na taksówkę. Jechaliśmy więc upchnięci, obijając się jedno o drugie na ostrzejszych zakrętach i stromych wzniesieniach, aby po około 20 minutach zatrzytmać się tuż przy wejściu do parku. Bujny, zielony las tripikalny i wielkie kokosy rosnące na palmach dostrzegliśmy już przy drodze. Cena za wstęp do środka to 400 rupi czyli około 115 zł. Można też tak jak za inne atrakcje zapłacic w euro, wychodzilo to wtedy 24 euro za osobe. Jeżeli mamy ochotę pozwiedzać park w małej grupce i towarzystwie przewodnika, który opowie nam o występujących tu gatunkach roślin i zwierząt to taka przyjemność kosztuje dodatkowe 150 rupi ( 44 zł ) od osoby. Nie skusiliśmy się na taką opcję i uważamy, że jest to raczej strata pieniędzy. Po całym parku prowadzą bardzo dobrze oznaczone ścieżki, a co kawałek znajdują się tablice informacyjne, na których wszystko jest jasno opisane, więc można sobie wszystko samemu przeczytać na spokojnie. Już przy przekroczeniu bramy wejścowej stoi drewniany szałas, gdzie leży kilka eksponatów, wysuszonych łupiń kokosów, z którymi można zrobić sobie zdjęcie.

las3

las2

las1

Następnie wchodzimy już w głąb lasu, gdzie mamy do wyboru dwa szlaki, dłuższy, prowadzący naokoło całego parku, lub krótszy, przecinający go gdzieś w połowie. Nie zależnie który wybierzemy, wszędzie otacza nas niesamowita roślinność, drzewa, palmy, krzewy, liście, a wszystko tak ogromne jak gdybyśmy znaleźli się w jakimś jurrasic parku, brakowało tu tylko dinozaurów. Bez wątpienia było tu pięknie i dziko.

las5

las4

las7

las6

las12

las9

las8

W pewnym miejscu dróżka rozgałęziała się i prowadziła w górę, z której rozpościerała się panorama na wyspę i jej bujną roślinność. Znajdowała się tu też malutka wiata, na której poręczy siedziały dwie czarne papużki.

las10

las11

Wiecie, że na temat Valle de Mai istnieje pewna legenda, a mianowicie w XIX wieku pewnien brytyjski generał będąc na misji przybył tutaj i obserwując roślinność parku nazwał go ogrodem edenu, twierdząc, że wyjątkowa palma seszelska to biblijne drzewo poznania. Nie umniejszając piękna tutejszej przyrody, trochę nam się ta teoria nie klei. W biblijnych opowiadaniach o raju nie było mowy o kokosie tylko o jabłku, a myśmy tu żadnych jabłonek nie widzieli 😛 Pomimo to, określenie Valle de Mai jako ogród edenu samo w sobie brzmi dość zachęcająco, żeby odwiedzić to miejsce. My zeszliśmy spowrotem na główny szlak i wędrując w dół kolejne pół godziny dotarliśmy do wyjścia. Przy wyjściu znajdwał się sklepik z pamiątkami, a naszą największa uwagę przykuł oczywiście wysuszony olbrzymi kokos w kształcie dupki. Chętnie przywieźlibyśmy sobie do domu taką pamiątkę z wakacji jednak cena była skutecznie odstraszająca. Wyobrażacie sobie, że za taką łupinę trzeba zapłacić około 1000 – 1500 zł ! Nawet gdyby jakimś cudem udało wam się znaleźć leżący na ziemi kokos i chcielibyście przemycić go w swoim bagażu to niestety na lotnisku przy odprawie takie coś nie przejdzie, gdyż każdy sprzedany kokos jest rejestrowany i posiada certyfikat i naklejke z numerem ID. Można powiedzieć, że zbijają kokosy na kokosach. Każdy odwiedzający Seszele wyjeżdza jednak z pamiątkową pieczątką w paszporcie w kształcie coco de mer.

paszport

Kiedy byliśmy w sklepiku z pamiątkami właśnie uciekał nam autobus, a my gapy wiedząc przecież, że nie jeżdżą one zbyt często, nie sprawdziliśmy sobie wcześniej o której mamy powrotny. Za około 20 minut powinien jechać następny, jednak nie byliśmy pewni czy zatrzymuje się on koło Cote D’or, a pytając panie przy kasie biletowej do parku oraz sprzedawczynię w sklepie z pamiątkami, każda powiedziała co innego. Nie mieliśmy zbytnio innego wyjścia jak poczekać i sami się przekonać gdzie dojedziemy. Po dłższej chwili zobaczyliśmy autobus wychylający się z za zakrętu, jednak minął nas nie zwalniając nawet, pomimo tego, że machaliśmy. Co się okazało? Lekko wytarty napis „bus stop“ na drodze to stary i nieaktualny przystanek, a kawałeczek w górę drogi za zakrętem znajduje się ten nowy, na którym powinniśmy czekać. Oburzyliśmy się z lekka, że kierowca nie raczył się nawet zatrzymać, skoro dobrze nas widział, a na drodze ruch był praktycznie zerowy, rzadko kiedy coś przejeżdżało. No to pięknie się załatwiliśmy. Kolejny według rozkładu miał przybyć dopiero za godzinę. Czekanie tak długo nie miało najmniejszego sensu, godzina trwała by wieczność. Postanowiliśmy po prostu pójść pieszo przed siebie. Próbowaliśmy złapać stopa lecz bezskuteczne. Po paru nieudanych próbach, z rezygnacją wyciagnęliśmy od niechcenia rękę, nie spodziewając, że ktokolwiek się zatrzyma. A jednak! Pewna młodsza parka zabrała nas na pake swojego pikapa i podwiozła kawałek do zatoki Baie St.E Anne w pobliżu przystani promowej. Co prawda nadal mieliśmy przed sobą kilku kilometrowy odcinek, ale zawsze to bliżej niż było. Mijając zatokę, usłyszeliśmy za sobą nadjeżdzający autobus. Wskoczyliśmy do środka ucieszeni i stwierdziliśmy, że mamy jeszcze sporo czasu więc pojedziemy dalej na północno zachodnie wybrzeże wyspy na Anse Lazio. Kierowca wysadził nas gdzieś na rozwidleniu dróg i pokazał którędy iść, aby dostać się na plażę. Przez około kilometr szliśmy pod niesamowicie stromą górę, aż nie chciało nam się wierzyć, że tam naprawdę znajduje się plaża. A jednak! Schodząc spowrotem w dół doszlyśmy do polany na której w zagrodzie siedziały żółwie. Nieopodal znajdowała się restauracja, a przed nami rozpościerał widok na piękna, białą plażę, z błękitną, wzburzoną wodą i wielkimi falami. Po zachodniej stronie zatoki znajdowała się druga restauracja i jedyny w tej okolicy niewielki hotel. Byliśmy niesamowicie głodni po całej tej wyprawie do Valle de Mai więc zjedliśmy tu obiad, a później poleniuchowaliśmy na plaży, wygrzewając się na słońcu i zmagając z wielkimi falami. Anse Lazio jest określana często jako jedna z najpiękniejszych plaż na Seszelach, dlatego jest dość popularna wśród turystów. Na jej wschodnim krańcu znajdują się typowe skałki na których można przysiąść i podziwiać całą zatokę. Widok był zachwycający, więc napewno wart zachodu.

lazio6

lazio5

lazio1

lazio3

lazio2

Popołudniu kiedy słońce zaczęło już się obniżać wróciliśmy autobusem do hotelu, żeby wieczór spędzić przed telewizorem ze szklaneczką Takamaki, lokalnego rumu. Podczas całego pobytu posmakowaliśmy trzy rodzaje, z czego ta ciemna, bardzo aromatyczna, z nutką wanili i cynamonu najbardziej przypadła nam do gustu. Drobna rada dla tych, którzy kiedyś wybiorą się na Seszele i będą chcieli zabrać ze sobą butelkę rumu. Wstrzymajcie się z zakupem aż do odlotu, na bezcłowym były najniższe ceny,a butelki znacznie większe. Seszele to naprawde spokojne i ciche wyspy i mimo tego że zatrzymaliśmy się przy najbardziej popularnej plaży to wieczorami trochę się nudziliśmy, bo nie było tutaj zbytnio nic ciekawego do roboty. Nie było tu żadnych barów z muzyką, co najwyżej kilka restauracji, gdzie można było zjeść kolacje. I na tym atrakcje dnia się kończyły. A że słońce zachodziło niestety już chwile po 18, dni wydawały się naprawdę krótkie. Wieczory spędzaliśmy więc głównie przed telewizorem lub chwilami na plaży obserwując kraby wychodzące z piasku. Jeszcze nigdy będąc na wakacjach nie naoglądaliśmy się tyle filmów. To w takim razie jakie rozrywki mają tutaj miejscowi ludzie? Z tego co zauważyliśmy to sporo młodych spotykało się przy plażach popijając piwo i słuchając muzyki z ich stuningowanych samochodów. Najśmieszniejsze było to, że każdy samochód, nawet największy gruchot był zawsze w jakimś stopniu stuningowany, a głośny sprzęt grający w środku to podstawa 😉

Dwa kolejne dni na wyspie spędziliśmy robiąc kurs nurkowania Advanced Open Water Diver, który planowaliśmy już wcześniej na poprzednich wakacjach, ale plany się trochę pokrzyżowały. Zbyt dużego wyboru odnośnie centrum nurkowego nie mieliśmy, gdyż na całym Praslinie znajdują się tylko dwa, wybraliśmy więc Octopus Diver, które znajduje się najbliżej czyli tuż przy hotelu Berjaya. Mimo dobrych opini na internecie, nie zrobiło na nas zbyt dobrego wrażenia i trochę nas nawet zniechęciło. Widać było, że sprzęt, który posiadali był już mocno zużyty, niektóre uszczelki popękane, pianki miejscami poprzedzierane, nie wspominając już, że trafiła nam się kamizelka z której uchodziło powietrze. Na dodatek pracownicy centrum też nie tryskali energią i życzliwością, jakby robili to od niechcenia. Wiadomo, że to ich praca, lecz zazwyczaj spotykaliśmy się z większym entuzjazmem i milszym nastawieniem. Troszeczkę nas to początkowo zraziło, ale chcieliśmy już od dawna zdybyć licencje zaawansowanego nurka, więc nawet nie pomyśleliśmy o tym, żeby zrezygnować. Poza tym o nurkowaniu na Seszelach wyczytaliśmy wiele pozytywów, więc musieliśmy sprawdzić jakie skarby kryją się pod wodą. A tu czekało nas kolejne zaskoczenie. Wiedzieliśmy, że lipic/sierpień to może nie najlepsza pora roku na nurkowanie w tym rejonie z uwagi na silne wiatry i wzburzone morze, jednak nie spodziewaliśmy się usłyszeć, że warunki są w tym czasie najgorsze a widoczność najsłabsza. Rzeczywiście okazało się że woda była mocno zmącona przez co widoczność naprawde słaba, miejscami do 6 metrów, co nas nieco zaskoczyło. Jednak nurkowania były całkiem dobre i udało nam się zobaczyć sporo ciekawych stworzeń, takich jak płaszczki, żółwie czy rekiny. Nurkowaliśmy w pobliżu wysepki St. Pierre i w okolicy wyspy Curieuse, ale w żadnym z tych miejsc rafa koralowa nie zachwycała. Widzieliśmy już znacznie ładniejsze miejsca, przez co wymagania rosną. Po czterech zejściach i kilku ćwiczeniach wykonywanych pod wodą zaliczyliśmy kurs i otrzymaliośmy nowe licencje 🙂

Po południu wybraliśmy się na spacer na wschodni kraniec zatoki na niewielką choć bardzo urokliwą plażę Anse Gouvernement. Był tu jeden niewielki hotel, gdzie na leżakach przez chwilę obserwowaliśmy zachód słońca, a kiedy dotarliśmy spowrotem do hotelu zdążyło się już ściemnić.

full_beach_palms_gar2den_1437641750

Nasz ostatni dzień na Praslin spędziliśmy na błogim lenistwie i nic nieróbstwie, opalaniu się i kąpieli w wodzie, która wydawała się tutaj znacznie cieplejsza niż na Mahe. Sama wyspa nie oczarowała nas tak bardzo jak jej poprzedniczka, ale już następnego dnia czekała nas podróż na kolejną, najmniejszą z wysp, a te małe zazwyczaj lubimy najbardziej 🙂

c.d.n