La Digue to już ostatnia, a zarazem najmniejsza wyspa Seszeli, którą udało nam się zobaczyć podczas naszych wakacji. Określana jest jako najmniej przekształcona przez człowieka i zachwalana ze względu na bajeczne, malownicze plaże i cudowne widoki. Po takich opisach od razu wiedzieliśmy, że musimy to sprawdzić, a że zazwyczaj te najmniejsze wysepki lubimy najbardziej to i od niej oczekiwaliśmy najwięcej. Około południa opuściliśmy Praslin, aby w zaledwie 15 min. znaleźć się na niewielkiej La Digue. Już dopływając do przystani w La Passe, przy zachodnim wybrzeżu, dostrzegliśmy piękne laguny obmywające brzegi wyspy, gdzieniegdzie małe skałki wynurzające się ponad taflę spokojnej,niezwykle turkusowej wody, a w oddali bujną, soczysto zieloną roślinność obrastającą wewnętrzną, górzystą część wysepki. Z zachwytem i ogromną ciekawością wysiedliśmy na brzeg.

dji_0177

Po przejściu zaledwie paru metrów dostrzegliśmy pojazd elektryczny z nazwą hotelu, który zarezerwowaliśmy.Podeszliśmy niepewnie, pytając kierowcę czy podwiezie nas do hotelu. A ten od razu zapakował nasze bagaże i oznajmił że jak najbardziej, bo właśnie czeka na jakąś parę, która ma dzisiaj przybyć. Popatrzeliśmy po sobie lekko zdziwieni, gdyż nikogo nie informowaliśmy o godzinie naszego przybycia, więc raczej to nie o nas chodziło. Przecież nie czekał by tu na nas cały dzień ? Nie odezwaliśmy się jednak ani słowem, a odjeżdżając spojrzeliśmy kątem oka za siebie, czy aby nikt nas nie goni za to, że zabraliśmy mu transport. Ku naszej więc uciesze, zostaliśmy podwiezieni pod same domki, co zaoszczędziło nam czasu i wysiłku:)

Zakwaterowanie na La Digue nie jest tanie i często o średnim standardzie, a najtańszą możliwą opcją jaką znaleźliśmy był Zerof, który oferował kilka pokoi gościnnych oraz 5 wolnostojących domków znajdujących się trochę w głębi wyspy. My ulokowaliśmy się w jednym z nich z całkiem dobrze wyposażoną kuchnią, dużą jadalnią oraz gankiem ze stolikiem. Dozorca, który zajmował się domkami i dbał o cały otaczający je wielki ogród powitał nas serdecznie, wręczył klucze i oprowadził po posesji., Za 6 nocy zapłaciliśmy około 1750 zł, a zważywszy na to, że mieliśmy cały dom dla siebie to raczej nie była to zbyt wygórowana kwota. Chwile później udaliśmy się do recepcji, aby wypożyczyć rowery na najbliższe trzy dni.

dsc03149

La Digue to niewielka wyspa, o powierzchni niespełna 10 km2, więc tak naprawdę wszędzie można dojść pieszo, ale najlepszym sposobem na poruszanie się jest rower. Niemalże wszyscy mieszkańcy wyspy na nich jeżdżą, a turyści znajdą tu wiele miejsc, gdzie rower można wypożyczyć. W przeszłości wyspa nie była wcale zmotoryzowana, teraz niestety pojawia się coraz więcej samochodów lub mniejszych pojazdów elektrycznych, sprowadzonych tu głównie na potrzeby hoteli. Ich liczba jest jednak limitowana i wymagana jest odpowiednia zgoda na sprowadzenie tu samochodu. Skoro posiadaliśmy już odpowiednie pojazdy to czas było zaspokoić pierwszą ciekawość i ruszyć na mały objazd po wyspie. Byliśmy bardzo ciekawi tych opisywanych bajecznych plaż, jednak już po krótkiej przejażdżce wzdłuż zachodniego wybrzeża wiedzieliśmy, że to jeszcze nie to i trzeba udać się dalej.

dji_0171

dji_0180

Po krótkim przestudiowaniu mapy obraliśmy kierunek na Grand Anse, znajdującą się na południowo wschodnim wybrzeżu wyspy. Mijając znajdującą się nieopodal nas plantacje L’Union Estate podążaliśmy za kierunkowskazami. Po kilku mniej i bardziej stromych górkach dojechaliśmy do polanki i restauracji, gdzie zaparkowanych było wiele rowerów. Ciekawe jak ludzie rozpoznają swoje wśród takiej ilości, gdzie duża część wygląda tak samo. Pozostawiliśmy  nasze i wąską, krótką ścieżką wyszliśmy na plażę. Grand Anse była dużą zatoką z bardzo mocno wzburzoną wodą, wielkimi falami i białym miękkim piaskiem o dość ostrym spadzie ku wodzie, przez co mimo przypływu plaża nie zostawała całkowicie zalana. Na samym końcu po wschodniej stronie znajdowały się malownicze, wielkie granitowe skały. Było tu pięknie, choć dość wietrznie i niebezpiecznie jeśli chodzi o kąpiel w morzu. Fale z łatwością przykrywały nasze głowy, a silny prąd wciągał w głębinę.

dsc03145

dsc03118

dsc03125

dsc03123

dsc03135

Doszliśmy także do zachodniego krańca zatoki, gdzie odkryliśmy niewielki kierunkowskaz wskazujący szlak prowadzący do kolejnej z plaż Petite Anse. Dróżka wiodła lasem w górę po skałkach, gdzie po chwili ścieżka rozgałęziała się, skąd pierwsza prowadząca dalej pod górę zanikała w gąszczu palm i drzew, a druga odbijała w prawo w dół i wychodziła na plażę. Petite Anse była dość podobna do swojej poprzedniczki, równie wzburzona lecz szersza i już nieco mniej uczęszczana przez turystów.

DCIM101GOPRO

Tuż za nią znajdować się miała kolejna z plaż o kuszącej nazwie Anse Cocos. Natknęliśmy się na wiele opisów wychwalających to miejsce jednak dotarcie do niej nie było już tak łatwe i oczywiste jak do poprzednich dwóch. Obeszliśmy Petite Anse wzdłuż i wszerz ale nie dostrzegliśmy żadnego znaku ani dróżki, która mogłaby prowadzić na tajemniczą Anse Cocos. Odpuściliśmy sobie tego dnia dalsze poszukiwania, gdyż woda zaczynała podchodzić coraz wyżej, a słońce chyliło się już ku horyzontowi. Wieczorami na La Digue panowała prawdziwa ciemność, szczególnie wokół naszego zakwaterowania, do którego wiodła słabo oświetlona dróżka. Wzdłuż głównej drogi prowadzącej przy wybrzeżu znajdowało się kilka kameralnych restauracji, parę małych sklepików, wypożyczalnie rowerów, gdzieniegdzie jakiś punkt z wycieczkami. Wieczorami nie działo się tu zbyt wiele, a najgłośniejszym i najżywszym miejscem był co śmieszne lokalny sklep spożywczy, z którego wydobywała się dość głośna radiowa muzyka. Nie spędzaliśmy wieczorów w restauracjach, gdyż ceny zdecydowanie do tego zniechęcały, gotowaliśmy sobie coś prostego w domku, gdzie mieliśmy prawie wszystko co niezbędne. Prawie, bo brakowało jednej rzeczy, na którą nigdy nie zwracaliśmy uwagi będąc na wakacjach, telewizora. Jakkolwiek to brzmi ale tutaj naprawdę odczuliśmy jego brak, szczególnie że nie zabraliśmy ze sobą żadnych książek, gier czy kart. Pierwszego wieczoru położyliśmy się spać chyba już o 8 wieczorem, żeby o poranku wstać z pianiem koguta.

Istną perełką i największą atrakcją na La Digue jest bez wątpienia malownicza i najczęściej fotografowana ze wszystkich, plaża Anse Source D’Argent. Jedyna na Seszelach na którą wejście jest płatne, a to dlatego, iż droga do niej wiedzie przez starą plantację L’Union Estate, za której wstęp pobierana jest opłata 100 rupi ( 30 zł ). Ale uwierzcie, są to najlepiej wydane pieniądze i każdemu komu dane będzie odwiedzić tą wyspę niech nawet przez myśl nie przejdzie, żeby takie miejsce ominąć. Sama plantacja jest przepięknym, niezwykle zielonym terenem, gdzie uprawiane są palmy kokosowe, wanilia, cynamon, a także inne owoce. Znajduje się tu kilka historycznych budynków, stary cmentarz, zagroda z żółwiami oraz miejsce gdzie możemy zobaczyć w jaki sposób suszy się miąższ  z orzechów kokosowych i wydobywa z niego olej kokosowy.

thumb_img_7670_1024

dsc_0394

thumb_img_7611_1024

DCIM102GOPRO

thumb_img_7665_1024

dsc_0405

thumb_img_7678_1024dsc_0404

thumb_img_7606_1024thumb_img_7599_1024

W pewnym miejscu odnajdujemy tabliczkę wskazującą drogę na słynną plażę. Docieramy do miejsca, gdzie koło restauracji parkujemy nasze rowery, a dwa pieski prowadzą nas ścieżką biegnącą tuż przy linii brzegowej. Sama droga  jest bardzo ciekawa i urokliwa. Już tu pojawiają się charakterystyczne dla Seszeli granitowe skałki, mijamy ozdobione miejsce tuż przy plaży, gdzie z pewnością odbywają się przepiękne, romantyczne śluby, aby kawałeczek dalej naszym oczom ukazała się pocztówkowa Anse Source D’Argent.

dsc_0403

dsc_0280

dsc_0284

dsc_0321

dsc_0389

dsc_0390

dsc_0282

dsc_0303

Trzeba przyznać, że jej popularność sprawia, iż była to najbardziej zatłoczona plaża jaką widzieliśmy na Seszelach, tym bardziej że nie jest ona zbyt duża. Jednak do zatłoczonych plaż latem nad Bałtykiem to jej jeszcze bardzo ale to bardzo daleko. Biały piasek, błękitna woda i malownicze, porozrzucane miejscami granitowe skałki sprawiają, że rzeczywiście jest tu przepięknie i śmiało można by stwierdzić, że Anse Source D’Argent mogła by zająć pierwsze miejsce w rankingu najpiękniejszych plaż na ziemi.

dji_0140

dsc_0340

dsc_0288

dsc_0387

dsc_0380thumb_img_7592_1024

dji_0128

I choć bardzo zauroczyły nas plaże na Mahe to musimy przyznać, że ta tutaj to chyba największa perełka, a prezentuje się najlepiej kiedy woda opadnie dość nisko. Tafla wody jest bardzo spokojna, gdyż plaża chroniona jest przez rafę, a tuż za nią załamują się fale. Jest to więc dobre miejsce do snurkowania, chociaż na zbyt wiele nie ma co liczyć. Pływają tu dość spore kolorowe rybki tuż przy brzegu, a czasem można spotkać i żółwie morskie, ale koralów tutaj nie zobaczymy. Nawet towarzyszące nam pieski wypatrzyły przy brzegu duże ryby i pływały za nimi, długo nie wychodząc z wody. Jest jeden minus tego miejsca…Widoki na Anse Source D’Argent na długo zapadają w pamięci, a później już żadna inna plaża jej nie dorównuje. Wróciliśmy tutaj raz jeszcze ostatniego dnia pobytu na wyspie, aby jeszcze raz nacieszyć oczy widokami.

dsc_0357

dji_0135

dji_0112

La Digue jest niewielką wysepką i wszędzie jest w miarę blisko nawet na piechotę. Jednego dnia wskoczyliśmy na rowery i postanowiliśmy objeździć ją gdzie tylko się da. Nie ma tu wielu dróg więc nie sposób się zgubić. Ta główna prowadzi wzdłuż wybrzeża, a kilka mniejszych, poprzecznych w głąb wysepki. Pojechaliśmy początkowo na północ wzdłuż wybrzeża. Tuż za wioską La Passe znajduje się najbardziej luksusowy resort na wyspie Le Domaine de L’Orangeraie, gdzie nocka to wydatek od 1300 zł wzwyż. Chociaż już z zewnątrz prezentuje się bardzo elegancko to jego położenie jest raczej mało atrakcyjne, a plaża hotelowa po prostu brzydka. Tuż nieopodal znajdowała się już całkiem ładna, większa plaża, gdzie przy przydrożnym straganie z owocami i świeżymi sokami spotkaliśmy żółwia. Albo to żółw dobrze wiedział gdzie przyjść, aby dostać jakiś smakowity kąsek, albo to sprzedawca używał żółwia jako przynęty na klientów. Jakby nie było, działało w obie strony.

dsc03070

dsc03076dsc03073

Kawałeczek dalej natrafiliśmy na wyjątkowo urokliwe miejsce, maleńką plażę z wygiętymi kokosowymi palmami, porozrzucanymi gdzieniegdzie skałkami i wodą, która w blasku promieni słonecznych aż biła po oczach niesamowitym błękitem.

dsc03081

dsc03084

dsc03085

DCIM101GOPRO

DCIM101GOPRO

Mijając Anse Patates i jadąc dalej wzdłuż brzegu robiło się coraz bardziej dziko i spokojnie. Już tylko gdzieniegdzie pojawiał się mały hotelik czy ustronna knajpka. Mijaliśmy piaszczyste i kamieniste plaże, piękne, dzikie i co najważniejsze często całkiem puste. Widoki były zachwycające. Nagle w pewnym momencie droga urywała się i rozpościerały już tylko skały. Dalszy przejazd nie był możliwy, a wdrapywanie po skałach przy podnoszącej się wodzie niezbyt bezpieczne.

dsc03108

dsc03114

dsc03089

dsc03103

dsc03098

dsc03104

Zawróciliśmy i pojechaliśmy na obiad. Na La Digue stołowaliśmy się głównie w domku sami gotując coś prostego lub w barze Gala Takeaway, który znajdował się tuż przed restauracją i recepcją Zerofa. Mieli tam całkiem spory wybór dań, soków, koktajli mlecznych w całkiem przyzwoitych cenach. Można było zjeść też na miejscu w środku lub na dworzu przy drewnianych stolikach. Jeśli chodzi o sklepy to byliśmy pozytywnie zaskoczeni. Mimo tego, iż La Digue była najmniejszą z odwiedzonych przez nas wysp to zaopatrzenie chyba najlepsze. Nieopodal naszego domku znajdował się całkiem spory supermarket, tak dużego nie widzieliśmy nawet na Mahe. Było jeszcze wczesne popołudnie, więc ponownie zerknęliśmy na mapę pozostawioną w jadalni na stole. Ktoś pozaznaczał już wcześniej kilka miejsc, a jednym z nich był pewien punkt widokowy. Nie zastanawiając się zbyt długo pojechaliśmy sprawdzić to miejsce. Minęliśmy hotelową recepcję i kierowaliśmy się według drogowskazu w głąb wyspy, aby za moment napotkać na gigantyczną górę. Jedną, drugą, a za nią kolejną i kolejną, a każda następna coraz bardziej stroma. Bardzo szybko zorientowaliśmy się, że przyjechanie tu rowerami to był bardzo głupi pomysł i nie sposób na nich wjechać na szczyt. Szliśmy więc pieszo pchając rowery pod górę. Przy takim wysiłku i 30 stopniowym upale pot momentalnie lał nam się po plecach. Do każdego zakrętu zbliżaliśmy się z nadzieją, że to już ostatnie wzniesienie, ale oczywiście pojawiało się następne jeszcze bardziej strome. Gdy w końcu doczłapaliśmy do rozwidlenia gdzie pozostał nam już ostatni ,niemalże pionowy odcinek dzielący nas od celu, zostawiliśmy rowery na poboczu przy niewielkiej kapliczce i z wywieszonymi językami pokonaliśmy ostatni kawałek drogi. Tu na samej górze znajdowała się nawet jedna niewielka, dość mizernie wyglądająca restauracja. Czy ktoś naprawdę tu przychodzi? Chyba tylko Ci nieliczni, których skusił oznaczony na mapie punkt widokowy. Szczerze, widok nawet nie zachwycał, a my byliśmy lekko rozczarowani. Na kamieniu dostrzegliśmy dalszy napis i strzałkę prowadzącą ponoć na szczyt góry, jednak po przejściu krótkiego odcinka wgłąb lasu, gdzie ścieżka stawała się coraz mniej dostrzegalna zwątpiliśmy i zawróciliśmy schodząc w dół. Na szczęście rowery nadal były tam gdzie je zostawiliśmy i z piskiem opon zjechaliśmy z powrotem w dół.

dsc03064

dsc03069

Siedząc wieczorem na ganku i popijając lokalne piwko say brew nadal po głowie chodziła nam myśl o tajemniczej Anse Cocos. Im bardziej droga prowadząca do niej wydawała się zagadką, tym bardziej chcieliśmy do niej dotrzeć. Niestety następnego ranka obudził nas deszcz uderzający o szyby i było tak pochmurnie, że nie zapowiadało się na szybkie przejaśnienie. Niestety nawet w raju jak widać czasem pada. Wymknęliśmy się tylko szybko do sklepu po drobne zakupy i ulubioną ciemną Takamakę i następne kilka godzin spędziliśmy relaksując się na ganku przy butelce rumu obserwując kolorowe ptaszki, które zaglądały szukając czegoś do zjedzenia. Jeden z nich zaznajomił się z nami na tyle, że każdego dnia   wlatywał do nas do domku i domagał się okruszków chleba.

dsc03153

dsc03151

Wyprawę w poszukiwaniu Anse Cocos odłożyliśmy na kolejny dzień. Taki deszczowy, ponury dzień jak ten zdarzył się podczas całego naszego ponad dwu tygodniowego pobytu na Seszelach tylko raz, poza tym dopisywała nam piękna, głównie słoneczna pogoda. Na La Digue klimat zdawał się być jednak troszkę inny niż na pozostałych wyspach. Mieliśmy wrażenie, że panuje tu jesień. Z wielu drzew opadały codziennie usychające liście, które mieszkańcy nieustatnie zamiatali i palili w rowach przy drodze, a wszędzie unosił się delikatny zapach dymu. Przypominało to polską, złotą jesień, gdzie ludzie często palą liście i gałęzie w swoich ogródkach, jedynie o takich temperaturach jak tu, dochodzących do 30 stopni można jedynie pomarzyć.

Nazajutrz rano zapowiadał się piękny dzień, a my mieliśmy misje… misję pod tytułem „Anse Cocos“. Zaraz po śniadanku, spakowaliśmy niezbędne rzeczy, picie i przekąski oraz niezastąpiony aparat i ruszyliśmy z celem odnalezienia tajemniczej plaży. Troszkę wcześniej poszperaliśmy w internecie, aby dowiedzieć się jak odnaleźć drogę, więc mieliśmy już chociaż jako takie pojęcie gdzie się kierować. Dojechaliśmy do Grand Anse, gdzie zostawiliśmy rowery i dalej poszliśmy pieszo w stronę Petite Anse. Po drodze na leśnej ścieżce spotkaliśmy chłopaka sprzedającego kokosy na plaży. Zagadaliśmy na temat interesującego nas miejsca i pomogliśmy znieść w dół na plażę worek z kokosami, a ten wskazał nam drogę, którą powinniśmy się udać. Wydawać by się mogło, że przejście na Anse Cocos powinniśmy odnaleźć na samym końcu poprzedniej plaży, tak jak to zwykle bywa. W tym przypadku było zupełnie inaczej. Okazało się, że ledwo widoczna ścieżka rozpoczynała się tuż na początku Petite Anse zaraz za straganem i prowadziła w głąb lądu przez polane z palmami kokosowymi.

dsc_0003

Po krótkim odcinku doszliśmy do wzgórza, na które wiodła kamienista ścieżka zagłębiająca się w dżunglę. Niech nie zmyli was zagradzające wam przejście powalone drzewo, trzeba je minąć i kierować się dalej w górę. Momentami ukazywała nam się z oddali tafla błękitnej wody, więc wiedzieliśmy, że podążamy w dobrym kierunku. Na drodze spotykaliśmy uciekające jaszczurki i czarne stonogi, tak wielkie jakich jeszcze w życiu nie widzieliśmy.

dsc_0006

dsc_0007

dsc_0015

dsc_0013

W pewnym miejscu droga się rozgałęzia i jedna prowadzi w dół a druga wciąż w górę. Tutaj jednak pomógł nam malutki drogowskaz zawieszony na drzewie ( jedyny zresztą ) który podpowiadał aby nadal kierować się w górę.

dsc_0009

Po paru minutach zaczęliśmy schodzić w dół i z oddali usłyszeć mogliśmy szum oceanu. Doszliśmy do polanki gdzie na ziemi znaleźliśmy drewnianą tabliczkę z napisem Anse Cocos. Ucieszeni wyszliśmy na plażę rozglądając się dookoła. Byliśmy tu sami, ale jedynie przez chwile, bo tuż po nas pojawiła się inna para, a tuż za nią większa grupka ludzi. I w tym momencie czas prysł, Anse Cocos przestała być już tak tajemnicza jak nam się wydawało. Inni niestety też o niej wiedzą i odnaleźli drogę 😉 Sama plaża była bardzo ładna, długa, na obu krańcach obrośnięta gąszczem palm kokosowych, a wielkie fale rozbijały się o brzeg.

dsc_0046

dsc_0029

dsc_0034

W tym momencie chyba oboje pomyśleliśmy o tym samym. Tak naprawdę naoglądaliśmy się w tak krótkim czasie tylu przepięknych plaż, że już każda kolejna nie wywierała na nas tak dużego wrażenia. Zresztą wszystkie plaże po zachodniej stronie La Digue wyglądały dość podobnie. Na Anse Cocos spędziliśmy trochę czasu, ale silny wiatr i nadchodzące chmury nie sprzyjały plażowaniu więc szybko się zmyliśmy. Tak naprawdę może bardziej niż sama plaża, spodobała nam się ta tajemnicza droga prowadząca do niej. Ścieżka była po prostu bardzo ładna i ciekawa, a odnalezienie tajemniczej plaży satysfakcjonujące samo w sobie.

dsc_0048

Nasz pobyt na La Digue nieubłagalnie dobiegał końca, nazajutrz rano czekał nas powrót na Mahe i nasz ostatni dzień przed wylotem do domu. La Digue było piękne, ale szczerze powiedziawszy 6 dni w zupełności nam wystarczyło aby poznać wyspę i zobaczyć co ma do zaoferowania. Ostatniego popołudnia pożegnaliśmy się z La Digue popijając szampana na plaży i podziwiając zachód słońca.

dsc03175

thumb_img_7661_1024-2

O poranku zostaliśmy zawiezieni na przystań i promem w około 2 godziny dopłynęliśmy do Mahe, skąd czekała nas długa podróż powrotna do domu. I wiecie co?  Chyba pierwszy raz nie ubolewaliśmy z tego powodu i czuliśmy, że nadszedł czas powrotu. Wiadomo, że chciałoby się, żeby wakacje mogły trwać wiecznie, ale tutaj poczuliśmy że ponad 2 tygodnie na wyspach w zupełności nam wystarczyło, a wszystko co chcieliśmy zrobić i zobaczyć wykonaliśmy zgodnie z planem. Wracaliśmy do domu z lekko mieszanymi uczuciami. Nie zrozumcie nas źle. Seszele bez wątpienia były cudowne. To najpiękniejsze miejsce w jakim do tej pory byliśmy, szczególnie jeśli chodzi o niesamowitą przyrodę i malownicze plaże. Możliwie, że żadne inne miejsce tego nie przebije. Jednak czegoś nam tutaj zabrakło. Nie… nie jest to na pewno wspominany telewizor 😉 Zabrakło nam czegoś, co sprawiłoby, że tęsknili byśmy za tym miejscem. Może brakowało nam większego urozmaicenia jeśli chodzi o atrakcje, choć odrobiny życia nocnego i co może najważniejsze, większej życzliwości ze strony mieszkańców. Nie ukrywając, zraziły nas troszkę wysokie ceny, jednak gdyby nie to, pewnie Seszele nie były by takie naturalne i dzikie, a żeby spędzić dzień na bezludnej plaży można by z pewnością tylko pomarzyć. Na to jak odbieramy dane miejsce składa się wiele czynników więc ciężko dokładnie określić czego nam tutaj zabrakło.Chociaż teraz, kiedy jeszcze raz oglądamy zdjęcia, oboje stwierdzamy, że Seszelskie plaże były tak piękne, że zdają się być nierealne.

Nadszedł czas na krótkie podsumowanie każdej z wysp, nasze własne subiektywne plusy i minusy oraz wybór, która z nich to ta naj naj… choć to może okazać się najtrudniejszą sprawą.

Mahe – pierwsza i największa z wysp, gdzie spędziliśmy najmniej czasu i trochę tego żałujemy, bardzo nam się spodobała. Niewątpliwie ogromnym plusem było tanie podróżowanie lokalnymi autobusami, nawet z bagażami. Podobały nam się kręte drogi i zwariowani kierowcy, którzy mknęli jak szaleni przysparzając nas momentami o palpitacje serca 😉 Mahe to też bez wątpienia nierealnie piękne, choć może nie zawsze dostatecznie doceniane, puste plaże, te większe i te całkiem dzikie, malutkie, na których można poczuć się jak w tropikalnym, osobistym raju. Minusów chyba tu nie dostrzegliśmy, pomijając bardzo wysokie ceny w sklepach i restauracjach, jednak dotyczy to nie tylko Mahe, ale wszystkich wysp.

Praslin – pomimo całkiem ładnej, przyjaznej do kąpieli plaży Anse Volbert oraz wyjątkowych w swoim rodzaju kokosów w kształcie dupki, nie oczarowało nas za specjalnie. Pozostałe plaże i linia brzegowa, pomijając słynna Anse Lazio, nie umywały się do tych na Mahe. Ogromnym minusem było tu to że odmówiono nam jazdy autobusem z plecakami, a ceny za przejazd taksówką były bardzo wygórowane, a innego środka transportu nie było. Nurkowanie w okolicy również nie powaliło nas na kolana.

La Digue – najmniejsza wysepka niewątpliwie bardzo przypadła nam do gustu, ze względu na swój klimat i niewielki ruch samochodowy. Bardzo podobało nam się, że praktycznie każdy mieszkaniec wyspy poruszał się tu na rowerze, turyści zresztą też. Plusem są też przepiękne widoki, piękna plantacja L’ Union Estate oraz perełka wszystkich plaż, czyli Anse Source D’Argent. Być na Seszelach i nie zobaczyć jej na własne oczy było by zbrodnią. Co było minusem? I choć wcześniej napisaliśmy, że uwielbiamy małe wysepki, to po kilku dniach paradoksalnie stwierdziliśmy, ze La Digue jest już dla nas za mała, a my byliśmy już wszędzie i wszystko widzieliśmy. Brakowało nam też pewnie odrobinę wieczornych, wakacyjnych rozrywek, takich do jakich przyzwyczaiła nas Tajlandia. Tu niestety zaczęliśmy się trochę nudzić, gdyż okazuje się, że chyba nie umiemy po prostu odpoczywać bezczynnie.

Jakie są więc nasze rady dla was? Jedźcie koniecznie, bo naprawdę warto!  Każda z wysp ma w sobie coś wyjątkowego, więc polecamy zobaczyć je wszystkie, a może odwiedzić także inne miejsca i podzielić się z nami waszymi spostrzeżeniami. Jednego jesteśmy pewni, Seszele napewno was  oczarują?

Na zachętę poniżej krótki filmik z bajecznymi widokami na La Digue i nieziemsko piękną Anse Source D’Argent.