Czy wybierając  się na Sri Lankę rozważaliśmy Negombo jako miejsce naszego zatrzymania? Ani trochę! Czy podczas planowania trasy zwiedzania wyspy natknęliśmy się chociażby na wzmiankę na  temat holenderskich kanałów znajdujących się w tym mieście? Absolutnie nie! I dlatego właśnie stwierdziliśmy, że  należało by o nich coś więcej napisać. Oczywiście to nie jedyny powód…nieoczekiwana zmiana planów, przyjazd do Negombo i popołudniowy rejs po kanałach okazał się strzałem w dziesiątkę i bardzo miłym zakończeniem naszego pobytu na tej cudownej wyspie. Jeżeli więc planujecie pobyt w tymże miejscu lub macie chwilkę czasu np. tak jak my, ostatniego dnia przed powrotem do domu, to przedstawiamy Wam jak miło i ciekawe spędzić tu czas. Samą wycieczkę (niespodziankę zresztą) zorganizował dla nas nasz przyjaciel Chamilla. Totalnie nie wiedzieliśmy czego się spodziewać, ale stwierdziliśmy, że może czasem warto zmienić plany i zrobić coś nieoczekiwanego. Kolega Chamilla, Hashen (który miał nas zabrać na wycieczkę), odebrał nas z hotelu o umówionej porze. Właściwie to hotel, w którym się zatrzymaliśmy znajdował się tuż przy kanale, więc z ogródka wskoczyliśmy prosto do łódeczki. Oddalając się od hotelu i płynąc spokojnymi wodami wąskich kanałów, Hashen zaczął opowiadać nam gdzie tak właściwie się teraz znajdujemy.

Okazało się, że kanały  ciągną się na trasie ponad 100 km, rozpoczynając swój bieg w Hendala, a kończąc w Pamunugama. Niektóre odcinki są naturalne, lecz większość z nich skonstruowali Portugalczycy w XVII wieku, z tym że ostateczną budową zajęli się Holendrzy. Kanały pełniły kiedyś funkcję transportową, obecnie lokalni rybacy używają ich aby wypłynąć w morze na połów ryb. Cumują tu swoje łódeczki, a w sezonie deszczowym, kiedy woda podniesie się wyżej, w pewnych miejscach kanały łączą się z oceanem.

Co ciekawe, kiedy woda słodka miesza się ze słoną, można zauważyć kraby unoszące się nad powierzchnią. Słona woda wypycha je w górę i biedaki, nie są w stanie zejść na dno. Oprócz niewielkich krabów, nie rzadkim widokiem są przepływające na powierzchni tzw. monitor lizard, czyli tamtejsze, niegroźne ( jak się okazało) warany. Można tu spotkać także małpki, lecz my akurat żadnej nie zauważyliśmy. Widzieliśmy i słyszeliśmy za to wiele ptaków, a spokój jaki towarzyszył temu miejscu, dzika roślinność i zieleń jaka nas otaczała sprawiały, że było tu na pewien sposób wyjątkowo.

Co jednak okazało się najistotniejsze?  Płynąc kanałami, mieliśmy okazję obserwować życie lokalnych mieszkańców, w dużej mierze tych najbiedniejszych, żyjących na co dzień w naprawdę bardzo ubogich warunkach, w niewielkich, rozpadających się chatach,  otoczeni stertą śmieci.

Ci ludzie naprawdę nie posiadali zbyt wiele, ale bił od nich blask i ogromna serdeczność. Nie tylko dzieci, które z pewnością oczekiwały na słodycze… ale i dorośli, machali do nas i uśmiechali się serdecznie.

Żałowaliśmy, że nie wzięliśmy ze sobą żadnych cukierków czy innych drobiazgów…ale nie wiedzieliśmy nawet czego się spodziewać i że tak biednie może tutaj być. Co ciekawe, tuż obok domków w naprawdę opłakanym stanie, pojawiają się, od czasu do czasu, sporej wielkości eleganckie murowane domy. Bogaci ( jak na tutejsze warunki ) żyją „płot w płot” z ubogimi i nie stanowi to tutaj najmniejszego problemu. Zarówno Ci o wyższym statusie materialnym, jak i  Ci, którzy ledwo wiążą koniec z końcem, dogadują się ze sobą i nikogo tutaj nie razi tak ogromna różnica w standardzie życia. U nas taka sytuacja z pewnością wiązała by się z jakimiś zatargami czy chociażby nieprzyjemnymi komentarzami.

Szczerze powiedziawszy, byliśmy w niewielkim szoku, jak biednie żyją tutejsi ludzie. Zrobiło nam się trochę przykro i głupio, że my biali, ( pewnie bogaci  w ich oczach ) przyglądają się im z tak wielką ciekawością.

Po pewnym czasie opuściliśmy wąskie kanały i wypłynęliśmy na szersze rozlewisko. Hashen skierował motorówkę w kierunku brzegu i podpłyną pod same gałęzie drzew. Wtedy dopiero zauważyliśmy leżącego na konarze, zastygłego w uśpieniu warana. Podekscytowani wstaliśmy, aby szybko cyknąć kilka zdjęć. Waran nawet nie drgnął. Po chwili dostrzegliśmy kolejnego, mniejszego przechadzającego się między gałęziami drzew.

Takich waranów na Sri Lance jest całe mnóstwo. Oczywiście to nie te same drapieżniki jak ich kuzyni z Komodo. I dobrze! Gdyby tak było, bylibyśmy w nieustannym niebezpieczeństwie. Choć dorosłe osiągają wymiary nawet do półtora metra długości, to jak się okazało, nie posiadają zębów, więc nie stanowią dla nas takiego zagrożenia.

Wypłynęliśmy na szeroką przestrzeń, skąd rozpościerał się widok na ocean. Popołudnie tego dnia było dość pochmurne. Gdyby nie to…przystanęlibyśmy tutaj dłużej, aby podziwiać zachodzące słońce.

Robiło się jednak trochę późno ( planowaliśmy krótką drzemkę przed wylotem), a nadchodzące zza pleców ciemne chmury sugerowały nadejście deszczu. Skierowaliśmy się więc w stronę hotelu. W drodze powrotnej czekała nas jednak dodatkowa i to nie mała atrakcja. Wpływając z powrotem w wąskie kanały Hashen zwolnił i kiwnął ręką na pewnego starszego pana przechadzającego się nieopodal. To był Tobby…niesamowity Tobby 🙂 Starszy, uśmiechnięty pan, który rzekomo wspina się na wysokie, 10 metrowe palmy. Zacumowaliśmy i wysiedliśmy na brzeg. Podąrzaliśmy za Hashenem i niewielkim człowieczkiem, niosącym na plecach duży gliniany dzban.

Po chwili doszliśmy na polankę, gdzie na drewnianej ławeczce Tobby rozstawił trzy kieliszki i po chwili zaczął wspinać się na jedną z palm, na której umocowane miał własnoręcznie wykonane (ze skorupy kokosa) stopnie.

Nie minęla chwila, a Tobby pomachał do nas z czubka wysokiej palmy. Pomiędzy jedną, a drugą rozwieszone miał liny, po których z gracją przechodził. Tak tak!! Bez żadnych zabezpieczeń. Tobby przeskakiwał z palmy na palmę i „masował” ( opukiwał ) zawiązany wcześniej kwiat kokosu. Siekierką ucinał też jego końce, skąd wydobywał się biały nektar, który oboje nazywali winem palmowym. Podobno taki trunek ma zawartość około 4 % alkoholu.

Kiedy Toddy zszedł na ziemię, porozlewał do kieliszków zawartość dzbana i uraczył nas zebranym trunkiem. Smakowało całkiem nieźle. Coś na kształt lekko gazowanej, sfermentowanej wody kokosowej.

Toddy nie mówił nic po angielsku, ale to jak się uśmiechał i z jaką gracją się zachowywał było wprost urocze. Kiedy wspinał się na palmę i widział nas, wpatrzonych w niego z aparatem, ustawał na moment i pozował do zdjęć/ filmu jak prawdziwy aktor 🙂 Totalnie nas oczarował.

Zaczynało już kropić, a ciemne chmury zdawały się być coraz bliżej. Wskoczyliśmy z powrotem na łódeczkę i skierowaliśmy się w stronę hotelu. Przed nami rozpościerał się malowniczy widok na otaczającą nas zieleń i zachodzące słońce, a tuż za nami ciemne, burzowe chmury.

Zdążyliśmy uciec przed deszczem. Dotarliśmy pod hotel zanim rozpętała się prawdziwa ( choć chwilowa ) ulewa. Spojrzeliśmy na zegarki…była już prawie 18. Szczerze powiedziawszy, spodziewaliśmy się raczej szybkiej objazdówki, a tu ledwo się obejrzeliśmy, minęło prawie trzy godziny. Oboje analizowaliśmy w myślach co tak właściwie się wydarzyło. Pewnie nie jeden z Was powie w tym momencie…przecież to tylko jakieś brudne kanały…rozpadające się chaty, otaczająca bieda i sterty śmieci. To prawda…lecz my w tym miejscu odkryliśmy pewną magię… i piękno. Poczuliśmy smutek, ale doceniliśmy jak wiele mamy. I co ciekawe…przyglądając się miejscowym ludziom…Ci biedni, nie mający zbyt wiele, wydają się być szczęśliwsi i pogodniejsi niż nie jeden z nas.