Niedziela, 4 nad ranem…po długiej podróży i dwóch nieprzespanych nocach lądujemy na Colombo International Airport. Co ciekawe, główne międzynarodowe lotnisko na Sri Lance wcale nie znajduje się w Kolombo, znacznie bliżej mu tak naprawdę do Negombo niż do stolicy kraju. Mając wcześniej wykupioną wizę, szybko przechodzimy przez odprawę celną, odbieramy bagaże i kierujemy do toalety, aby zrzucić z siebie grube ubrania i wskoczyć w bardziej odpowiednie, letnie ciuszki. Początek marca to w Polsce jeszcze czasem sroga zima, a tutaj…tutaj tropikalne upały, gdzie w nocy temperatura rzadko spada poniżej 25 stopni, no chyba, że mamy na myśli położone wysoko w górach rejony, gdzie klimat jest nieco chłodniejszy i wieczorami warto zarzucić na siebie cieplejszą bluzę. Po zrzuceniu z siebie zbędnego odzienia i upchnięciu go głęboko na dno plecaka jesteśmy gotowi na podbój Sri Lanki? Ale czy aby na pewno czujemy się na siłach? Ogromne zmęczenie i niewyspanie niestety wzięło górę nad ekscytacją nowym miejscem. Już w samolocie nie czuliśmy się najlepiej. Ja opadnięta z sił z powodu ogromnego, pulsującego bólu głowy, spowodowanego zapewne skokiem ciśnienia, kieliszkiem wina ( ok, może dwoma czy trzema?) i wielkim zmęczeniem ( w drogę wyruszyliśmy zaraz po mojej 12 godzinnej zmianie w pracy ), a mój biedny mąż, wymęczony walką z nadciągającą grypą, która jak na złość złapała go dzień przed wyjazdem. No cóż… nie wyglądało to zbyt kolorowo, a plan podboju Sri Lanki mieliśmy dość napięty. Tydzień, który mieliśmy do dyspozycji to nie wiele, dlatego po przylocie nie zamierzaliśmy tracić ani chwili ( bo przecież prześpimy się w samolocie?) i od razu ruszyć w trasę w głąb wyspy. I tutaj pewnie niektórzy z Was powiedzą..” tylko tydzien?! czy to się w ogóle opłaca”. Ahh…oczywiście, że tak! Lepiej jechać na tydzień niż nie jechać w ogóle. Więc nawet przez myśl nam nie przeszło, że mogło by być inaczej, a jeżeli rozsądnie i z głową rozplanujemy pobyt i trasę, to naprawdę możemy tu sporo zobaczyć w tak krótkim czasie. My chcieliśmy oczywiście pozwiedzać, ale nie bylibyśmy sobą, gdybyśmy nie spędzili także trochę czasu bycząc się na plaży na leżaczku pod palemką 😉 Postanowiliśmy więc rozłożyć czas mniej więcej po połowie, z czego trzy pierwsze dni poświęcić na dość intensywne zwiedzanie wyspy.
Wróćmy zatem do samego początku…przebrani i jako tako gotowi do drogi, wychodzimy na halę przylotów i w ogromnym tłumie Lankijczyków stojących i trzymających w rękach karteczki z imionami wypatrujemy Chamilla, kierowcę który miał nam towarzyszyć przez najbliższe dni. Namiary na niego otrzymaliśmy na polskim fejsbukowym forum o Sri Lance. Nawiązaliśmy kontakt, opracowaliśmy plan i dogadaliśmy kwestie finansową. Wszystko wydawało się być dopięte na ostatni guzik, a i przeczucie co do Chamilla mieliśmy bardzo dobre, chociaż wiadomo, pojawiały się chwile obawy. Co jeśli się nie pojawi? Po krótkiej chwili odnaleźliśmy się nawzajem, przywitaliśmy i zapakowaliśmy do samochodu. Do pierwszego punktu na naszej trasie mieliśmy około 3 godziny drogi, ale to i dobrze, bo o tej porze panowały jeszcze totalne ciemności. Zmierzaliśmy w kierunku Sigiriyi, zwanej ” lwią skałą „, najbardziej popularnej atrakcji turystycznej na Sri Lance, . Po tak długiej podróży jako pierwszy punkt obraliśmy sobie wspinaczkę na skałę. O ironio? W tym momencie nie byliśmy jednak pewni czy czujemy się na siłach by na nią wejść. Postanowiliśmy jednak pojechać, a decyzje o wejściu podjąć na miejscu. Musimy też przyznać, że sama cena za wstęp jest dość zniechęcająca, bo 4500 rupii ( 115 zł ) za osobę to naszym zdaniem zbyt wygórowana kwota, tym bardziej, że Sri Lanka to dość biedny, a dla nas dość przystępny cenowo kraj. Ceny wstępów do atrakcji dla turystów są jednak dość wysokie.
Dopiero po godzinie jazdy zaczęło robić się szarawo i zaczynaliśmy dostrzegać mijaną przez nas zabudowę. Słońce powoli zaczynało wznosić się nad horyzont malując niebo w ciepłe pomarańczowe barwy. Wszystko zaczynało budzić się do życia, a przy drodze spotykaliśmy gromadki bezpańskich psów. Gdzieniegdzie całe gangi czworonogów wychodziły na ulicę merdając przyjaźnie ogonkiem. Pierwszy wschód słońca na wyspie okazał się być spektakularny. Niebo przybierało z czasem przeróżne odcienie różu i pomarańczy, a unosząca się na wysokości palm mgiełka dodawała magii temu miejscu. Zaczęliśmy z coraz większą ciekawością wypatrywać przez okno, a zmęczenie chwilowo ustąpiło narastającej ciekawości i ekscytacji. Po około trzech godzinach dojechaliśmy na miejsce z pozytywnym nastawieniem zdobycia szczytu słynnej lwiej skały. Szkoda nam było być tu i na nią nie wejść, bo oprócz pięknego widoku z dołu na samą skalę, na jej szczycie znajdują się ruiny starożytnego pałacu, a samo też wejście na nią jest dość ciekawe. Skała ma 180 m wysokości, a na jej szczyt prowadzi ponoć około 1200 kamiennych i metalowych schodów ( jak podają niektóre źródła ). Jedno jest pewne…trzeba się trochę pofatygować i mieć w miarę dobrą kondycję. Ale czy warto? Oceńcie sami 🙂
Ruiny znajdujące się na szczycie skały są naprawdę szczątkowe i nie robią jakiegoś większego wrażenia, chociaż w przeszłości tak wyjątkowo umiejscowiony pałac musiał wyglądać dość imponująco. Jednak widoki rozpościerające się przed nami to już całkiem inna sprawa. Rozległe zielone tereny ciągną się kilometrami. Warto było tu wejść dla takiego widoku. Mieliśmy cichą nadzieję, że uda nam się polatać tu dronem, aby nakręcić fajny film. Ale niestety, tak jak przypuszczaliśmy, nie jest to możliwe bez specjalnego pozwolenia. Ale my się nie przejmujemy, bo wiemy, że znajdziemy na to inny sposób 😉
Była dopiero 10 rano, a słońce stało już tak wysoko i prażyło niemiłosiernie. Popatrzeliśmy po sobie i z rozbawieniem stwierdziliśmy, że ta długa podróż wyciągnęła z nas cały koloryt i gdybyśmy tak stanęli obok białej ściany, nie wiele byśmy się od niej odróżniali. W planach na dzisiejszy dzień była jeszcze świątynia w Dambulli, która na szczęście nie znajdowała się zbyt daleko. Zwiedzanie świątyni w tym momencie dla żadnego z nam nie wydawało się być atrakcyjnym pomysłem. Pewnie wykrzesali byśmy jeszcze siły, ale żadnej przyjemności by z tego nie było. Czas mieliśmy bardzo dobry, więc postanowiliśmy pojechać najpierw do hotelu zdrzemnąć się nieco, a po południu udać na dalsze zwiedzanie.
Schodząc powoli z Sigiriyi u jej podnóża zauważyliśmy siedzącą na drzewie wiewiórkę. Wiewiórka, a raczej wiewiór, bo patrząc na jego pokaźne rozmiary, inaczej nazwać go nie można, wzbudził zainteresowanie większego grona osób.
Oprócz tego futrzaka w okolicy kręciło się także mnóstwo małp. Z doświadczenia wiemy już, że bywają one dość agresywne, więc przechodząc staraliśmy nie nawiązywać z nimi kontaktu wzrokowego? Na samym dole natomiast, tuż przy parkingu, zauważyliśmy warana. Spacerował sobie jak gdyby nigdy nic pomiędzy samochodami. Może szukał podwózki??
To nie jedyny osobnik jakiego spotkaliśmy tego dnia. Nie minęła chwila, zdążyliśmy dopiero co wyjechać na główną ulicę, a tu nagle z naprzeciwka pojawia się kolejny gagatek i przecina nam drogę. Podekscytowani zatrzymujemy się, wysiadamy z samochodu i podążamy tuż za nim na przydrożną łąkę. Pędzimy za nim jak wariaci z aparatem w ręku, nawet nie myśląc co by było gdyby nagle się odwrócił i zaczął zmierzać w naszym kierunku. Pewnie uciekali byśmy gdzie pieprz rośnie? nie wiedząc jeszcze wtedy, że ta odmiana całkiem dużej jaszczurki nie posiada zębów i nie jest tak niebezpieczna jak jej kuzyni z Komodo.
Na pierwszą nockę wybraliśmy zakwaterowanie w niewielkim guest housie tuż nieopodal Sigiriyi. Nie bez powodu wybraliśmy właśnie to miejsce. Z samego rana, zanim jeszcze pojawi się zgraja turystów, planowaliśmy sfilmować słynną skałę. Właściciele pensjonatu nie robili problemów z wcześniejszym zameldowaniem, także spokojnie, nie tracąc czasu mogliśmy się odświeżyć i zdrzemnąć na 2 – 3 godziny, a z Chamillą umówiliśmy się dopiero na 16. Ta krótka drzemka naprawdę nam pomogła, wstaliśmy jak nowo narodzeni ( no może prawie, bo kolor skóry jeszcze nie zdążył wrócić do normy?). Przeszliśmy się po okolicy w poszukiwaniu jakiegoś miejsca, gdzie moglibyśmy coś przekąsić. Jednak oprócz malutkiego sklepiku i jednej, niezbyt zachęcająco wyglądającej „restauracji” nic nie znaleźliśmy. Zajrzeliśmy więc nieśmiało do tej przydomowej jadłodajni, zbitej z kilku desek, z blaszanym dachem i kilkoma plastikowymi stolikami, która wyglądała raczej na nieczynną. Jednak po chwili ktoś wyjrzał zza rogu domu i bardzo łamanym angielskim zaprosił nas do stolika. Wyboru w menu zbyt wielkiego nie było, ale byliśmy już na tyle głodni, że nie będziemy wybrzydzać. Ja zamówiłam roti z bananem, które okazało się suchym, twardym ciastem z kawałkiem owoca w środku, a Adrianowi zaserwowano makaron z warzywami i kurczakiem, jedząc którego musiał bardzo uważać, aby nie połknąć jakiejś chrząstki czy kosteczki. Jednym słowem nie trafiliśmy najlepiej. Chwilę po 16 Chamilla zjawił się po nas i zawiózł do oddalonej niecałe 20 km buddyjskiej świątyni położonej w miasteczku Dambulla. Wysadził nas na niewielkim parkingu od zachodniej strony i wskazał drogę. A tu okazało się, że czeka nas do pokonaniu znowu dość stroma górka? Dambulla Cave Temple do której zmierzaliśmy, znajduje się na 160 metrowym wzniesieniu, a im wyżej tym zaczynają rozpościerać się przed nami malownicze widoki. Po drodze oczywiście spotykamy całe zgraje małpek kryjących się na drzewach, czy przesiadujących całymi rodzinami na murkach przy ścieżce.
Mniej więcej w połowie drogi znajduje się mała budka, gdzie kupujemy bilety. Koszt wstępu za jedną osobę to 1500 rupii ( 38 zł ). Tu taka mała uwaga. Jeżeli kiedyś będziecie się tu wybierać, wchodźcie dróżką po lewej stronie góry, w przeciwnym wypadku będziecie się musieli cofnąć w dół aby kupić bilet. Dochodząc na szczyt rozpościera się przed nami piękny widok i tu również spotykamy kolejne małpki spoglądające z zaciekawieniem na przybywających tu turystów z nadzieją, że przyniosą im może jakiś smakowity kąsek.
Wchodząc do wnętrza świątyni należy pamiętać oczywiście o odpowiednim odzieniu ( zakryte ramiona i nogi u kobiety ) a także zdjąć buty. Za drobną opłatą bodajże 50 rupii ( 1.30 zł ) można je zostawić tutaj w przechowalni. Dambulla Cave Temple to pięć komat znajdujących się w grotach skalnych, a każda kryje w swoim wnętrzu posągi Buddy i imponujące, wielobarwne malowidła ścienne. Całość robi ogromne wrażenie i zgodnie stwierdzamy, że warto było się tu wybrać.
Opuszczając świątynię schodziliśmy w dół innym zejściem, po drugiej stronie wzniesienia, gdzie czekać miał na nas na dole Chamilla. U podnóża tuż przy głównej drodze znajdowała się jeszcze inna, prezentująca się z zewnątrz dość okazale, buddyjska świątynia The Golden Temple, z ogromnym złotym siedzącym posągiem Buddy.
Wyszliśmy na główną drogę i skierowaliśmy w dół w stronę dużego parkingu, po drodze załapując się na ostatniego kokosa od przydrożnego sprzedawcy, który już na dziś zwijał swój interes. Była już prawie 18, a o tej porze na Sri Lance robi się już niestety ciemno. Wracając zrobiliśmy jeszcze drobne zakupy w lokalnym markecie i o zmroku dotarliśmy do hotelu. Tego wieczoru padliśmy jak kawki. Spać poszliśmy razem z kurami, bo nazajutrz czekał nas kolejny dzień pełen wrażeń. C.D.N.
Dodaj komentarz