Od dłuższego już czasu leże i próbuje ponownie zasnąć z mizernym skutkiem. Za oknem jeszcze całkiem ciemno. Po pewnym czasie czuje, że Adrian też zaczyna się już wiercić. Spoglądam w końcu na zegarek, a tu 3 nad ranem? Niezły jet lag. I co tu teraz robić? O takiej porze to nawet jeszcze kogut smacznie śpi?. Powoli wstajemy, pakujemy rzeczy, ładujemy wszelkie bateryjki i przyszykowani do dalszej drogi wyczekujemy aż zacznie świtać. O wschodzie słońca jesteśmy już rozstawieni z całym sprzętem na polu, z którego rozpościera się idealny widok wprost na Sigiriyę. Jest cicho i spokojnie, jedynie małpy skaczą jak dzikie po gałęziach drzew i przechadzają się po linach wysokiego napięcia.

Idealny czas, aby polatać dronem, sfilmować tą wyjątkową skałę i cyknąć parę fajnych ujęć. Nie byliśmy jednak sami, bo chwilę później jedząc już śniadanie w ogródku naszego guest house, nasi sąsiedzi z pokoju obok również puszczali swojego phantoma w kierunku lwiej skały.

Tuż po śniadanku zjawił się Chamilla i ruszyliśmy w drogę. Dziś do pokonania mieliśmy całkiem sporo kilometrów i dość napięty grafik. Pojechaliśmy drogą prowadzącą na południe w stronę oddalonego o około 100 km Kandy. Ledwo minęliśmy pobliską Dambullę, a widoki za oknem zaczynały wprawiać nas w coraz większy zachwyt. Niby takie nic, zwykłe pola i łąki, a tak tu pięknie, cudownie zielono. Kiedyś będąc na Bali myśleliśmy że to niesamowicie zielona wyspa, jednak Sri Lanka bije ją na głowę. Ogromna ilość wysokich palm, których nie sposób policzyć, tworzących skupiska, które wyglądają jak wysepki palmowe porozrzucane po łące. W oddali góry i obrośnięte dżunglą wzniesienia. Po prostu pięknie??

Zbliżając się do Kandy mijaliśmy małe wioski i tłoczne, brudne miasteczka, czasami jechaliśmy głównymi drogami, innym razem wąskimi, niemalże leśnymi dróżkami. Mijaliśmy rzeczki i jeziora, w których mieszkańcy często kąpią się czy nawet myją zęby igrając z życiem i i ryzykując bycie zjedzonym przez krokodyla. Dla nas to coś nie do pomyślenia, a tu?  Tu to norma. Od Chamilla nasłuchaliśmy się różnych opowieści, a jedna która bardzo utkwiła nam w głowie, to opowieść o żmijach, które żywią się krwią i we śnie potrafią przyssać się do ciała ofiary, a ona nawet nie zdaje sobie z tego sprawy?. Czy ta historia była prawdziwa? A może Chamilla tylko sobie żartował? Jakby nie było, na samą myśl o tym przechodzą nam ciarki po plecach.

Po około 2 – 3 godzinach docieramy do pierwszego punktu programu – fabryki herbaty, gdzie miła, uśmiechnięta lankijska dziewczyna, owiązana kolorowymi chustami oprowadza nas po pomieszczeniach i opowiada jak krok po kroku odbywa się proces produkcji herbaty. Zebrane listki są segregowane i poddawane suszeniu, fermentacji, rozdrobnieniu i przesiewaniu przez sita różnej grubości. Uzyskuje się w ten sposób różne rodzaje herbat, od drobnego pyłu po całkiem spore zwinięte kawałki listków. Herbata biała, czarna czy zielona, co ciekawe, pochodzi z tego samego krzaczka. Różny jest jedynie sposób jej wytwarzania. Biała powstaje z najmłodszych listków, czarna poddawana jest procesowi fermentacji, natomiast przy produkcji zielonej, proces fermentacji się pomija. Rodzaj herbatki, jej kolor i aromat zależą w dużej mierze od wysokości terenu na którym rośnie. Im wyżej położona plantacja, tym jej barwa jaśniejsza, a smak i aromat szlachetniejszy.

Wszystkie maszyny w fabryce były bardzo stare i proste, niektóre miały nawet ponad 100 lat!  Na koniec zostaliśmy zaprowadzeni do kawiarenki i sklepiku z przeróżnymi rodzajami herbatek o różnych zapachach, smakach i intensywności. Mieliśmy okazję posmakować różne rodzaje herbaty, od bardzo jasnej i lekkiej, po mocną, ciemną i bardzo gorzką, którą zazwyczaj pijamy z mlekiem. Za wszystko to nie musieliśmy płacić ani grosza, ale oczywiście mogliśmy zakupić sobie jakieś herbatki, które pomimo, że są hodowane i produkowane tu na miejscu, mają bardzo wysokie ceny. Wybraliśmy jedną o przyjemnym zapachu i aromacie mango.

A jak wyglądają słynne pola herbaciane, które stanowią nieodzowny element krajobrazu Sri Lanki? Dowiemy się już za chwilę. Opuszczamy fabrykę i po paru minutach jazdy krętymi dróżkami naszym oczom zaczynają ukazywać się rozległe wzniesienia porośnięte gęsto krzaczkami z żywo zielonymi listkami. Zatrzymujemy się przy drodze i próbujemy wspiąć pomiędzy gąszczem drzewek na wzniesienie, skąd rozpościera się lepszy widok na malownicze pola i okolicę.

Jest ładnie, nawet bardzo ładnie, ale czujemy, że to jeszcze nie to, że gdzieś dalej widoczki na herbaciane pola są jeszcze ładniejsze. Czy mamy dobre przeczucie? Pojedźmy zatem dalej to się przekonamy 🙂 Nie mija pół godziny, a Chamilla zatrzymuje się przed jakimś eleganckim hotelem i rozmawia chwilkę z kimś z obsługi. Po chwili woła nas, abyśmy podeszli i prowadzi przez hotelową restaurację na duży taras widokowy, gdzie rozpościera się przed nami przepiękna panorama na zielone, górzyste tereny i ukryty w gęstwinie wodospad.

Chamilla kolejny raz okazał się niezastąpiony, ponieważ załatwił nam zgodę, abyśmy mogli puścić stąd naszego drona. Ogólnie rzecz biorąc Sri Lanka okazała się drono przyjazna, ale głównie dlatego, że nasz model jest niewielki i waży niecały kilogram. Na latanie takim nie potrzeba tu zgody. Co innego tyczy się dronów, które wagowo przekraczają 1 kg. Oficjalnie trzeba wystąpić o zgodę na latanie, a także określić miejsca jakie nas interesują oraz uiścić opłatę. Nam się zatem trochę poszczęściło, a dzięki Chamillowi sfilmowaliśmy parę naprawdę pięknych miejsc. Z doświadczenia jednak wiemy, że nikt nigdzie nie pytał o żadną zgodę i nie robił problemów widząc lecącego drona.

Tu na tarasie widokowym stało zaledwie kilka osób, więc szybko go zmontowaliśmy i polecieliśmy wprost pod sam wodospad. Nie mieliśmy jednak tutaj zbyt dużo czasu, bo zmierzaliśmy…no właśnie, gdzie my tak właściwie zmierzaliśmy? Naszym kolejnym celem było dotarcie do Nanu Oya, a właściwie na stację kolejową w tym niewielkim miasteczku, skąd mieliśmy złapać pociąg jadący do Elli. Chamilla cały czas czuwał nad czasem, abyśmy na pewno zdążyli na określoną godzinę, bo następny pociąg odjeżdżałby już zbyt późno i ominęłyby nas malownicze widoki, a do Elli dotarlibyśmy już o zmroku, co nie miałoby sensu. Na kilka kilometrów przed Nanu Oya mijaliśmy wysoko położone, niemalże 2000 m n.p.m. okolice Nuwara Eliya. Jak tutaj było pięknie? To właśnie tutaj rozpościerały się rozległe wzgórza pokryte gęsto drzewkami herbacianymi. O wiele piękniejsze niż te które widzieliśmy w Kandy. Kiedy dostrzegliśmy Tamilki pracujące na polu zatrzymaliśmy się na poboczu i dosłownie na moment wyskoczyliśmy na zewnątrz, aby zrobić im zdjęcie. Wiecie, że za pracę którą wykonują zarabiają naprawdę marne grosze. Dlatego każdy dodatkowy pieniążek jaki otrzymają od turystów za zdjęcie na pewno bardzo wspomoże ich domowy budżet.

Bardzo żałowaliśmy, że nie mieliśmy więcej czasu, bo krajobraz tutaj był naprawdę piękny i niezwykle malowniczy. Niestety byliśmy już niesamowicie głodni i spieszyliśmy się, aby kupić szybko coś po drodze i zdążyć na pociąg. Około pół godziny później dotarliśmy do Nanu Oya.

Chamilla pomógł nam w zakupie biletów. Wszystkie w pierwszej i drugiej klasie były już wyprzedane, pozostała nam klasa trzecia. Ale to nic, luksusów nie potrzebujemy, a i chętnie przejedziemy się razem z lokalnymi ludźmi. Pociąg nadjechał odrobinę spóźniony, weszliśmy i odszukaliśmy przydzielone nam miejsca. I wiecie co? Trzecia klasa wcale nie była taka zła, właściwie to byliśmy nieco zaskoczeni, oczywiście w tym pozytywnym sensie, bo przedział wyglądał całkiem schludnie. Można by go porównać do naszych starych pociągów osobowych. Na dodatek było dość pusto i wraz z nami podróżowało tylko kilkoro innych podróżników/turystów. Podróż miała trwać bodajże niecałe 3 godziny, a trasa, którą biegną tory kolejowe jest ponoć niezwykle malownicza i górzyście położona. Tak więc podróż pociągiem to atrakcja sama w sobie. I rzeczywiście, początkowo mijaliśmy piękne pola herbaciane, aby później zagłębić się na chwilę gdzieś pośrodku lasu. Pogoda była  bardzo pochmurna i widać było, że zanosi się na deszcz. W tych rejonach pada dość często, ale to dzięki temu jest tu tak niesamowicie zielono.

Jedno czym byliśmy nieco zawiedzeni… spodziewaliśmy się więcej widoków na pola herbaciane. One jednak towarzyszyły nam jedynie na początku podróży. Możliwe, że gdybyśmy wsiedli do pociągu gdzieś wcześniej, może chociaż na poprzedniej stacji, ujrzelibyśmy ich więcej. Ale kto to wie…tak czy inaczej krajobrazy towarzyszące nam podczas całej drogi były niewątpliwie bardzo ładne i każdemu polecamy odbyć taką podróż. Momentami znajdowaliśmy się tak wysoko, że mieliśmy wrażenie, że znajdujemy się ponad chmurami. Przez pochmurną pogodę było też  miejscami bardzo mgliście, ale to tylko dodawało uroku i tajemniczości temu miejscu.

Kiedy zbliżaliśmy się do Elli zaczynało już padać, im bliżej tym mocniej. Niemalże wszyscy wysiadali na tej stacji, a na peronie w tłumie szybko odnaleźliśmy czekającego na nas uśmiechniętego Chamilla, który zdążył dojechać tu tuż przed nami. W miasteczku w dolinie pomimo deszczu było dość tłoczno.  Zajrzeliśmy tylko na moment do jakiegoś sklepiku po picie i słodycze, a następnie pojechaliśmy krętą jak serpentyna drogą prowadzącą stromo pod górę. To tu gdzieś na zboczu znajdować miał się zabukowany przez Chamilla hotel w którym spędzić mieliśmy następną noc. Nie bez powodu Chamilla bardzo polecał to właśnie miejsce. Niewielki hotel o nazwie Sky Green Resort miał naprawdę świetne położenie, oczywiście jeśli chodzi o widoki, bo jednak codzienna wspinaczka z miasteczka na tak strome wzgórze byłaby z pewnością dość uciążliwa? Po szybkim zameldowaniu znaleźliśmy się w naszym pokoju, dość dużym, lecz bardzo skromnym. Jednak pierwsze co rzuciło się w oczy to wielkie rozsuwane drzwi prowadzące na balkon z centralnym widokiem na góry i miasteczko w dolinie. Od razu zauważyliśmy, że trafił nam pokój z najlepszym widokiem. Właściwie to nie przypadkowo. To dzięki Chamillowi, który rezerwując go dla nas poprosił dokładnie o tą miejscówkę 🙂 Zdążyliśmy jeszcze przed zapadnięciem zmroku, deszcz ustawał i zaczynało troszeczkę się przejaśniać, a słońce pomału chowało się gdzieś z tyłu za horyzontem. Przed nami rozpościerał się mglisty widok na obrośnięte lasami zbocza gór, wijącą się drogę, a na niebie pojawiła podwójna tęcza.

Minęła chwila i zrobiło się już ciemno, a my czując już burczenie w brzuchu udaliśmy się do hotelowej restauracji. Przez ostatnie dwa dni będąc nieustannie w drodze nie mieliśmy nawet czasu, aby zjeść porządny posiłek ( nie licząc mizernej restauracji nieopodal Sigiriyi ). Chcieliśmy w końcu spróbować jakiegoś lokalnego dania. Chamila zachwalał jakieś curry, które podobno przyrządzają tu bardzo dobrze. Zamówiliśmy więc oboje lankijskie curry z rybką i ryżem. Trochę się naczekaliśmy, a kiszki zaczynały grać już marsza. Widząc, że wszyscy przy stolikach obok już dostali swoje dania trochę się niecierpliwiliśmy. Ale co jak co…warto było poczekać chwilę dłużej, bo zamówione przez nas danie było pyszne. Na stół wjechała duża taca z sześcioma miseczkami, a w nich rybka, jakieś nieznane nam warzywka i sosy, ichniejsze chipsy plus kopiec białego ryżu. Pałaszowaliśmy, aż nam się uszy trzęsły?

Po takiej pysznej kolacji ledwo wkulaliśmy się z powrotem po schodach na górę do pokoju. Zanim położyliśmy się spać Adrian musiał przegonić wszelkie pająki i  insekty, które próbowały dostać się do łóżka przez moskitierę. Tego dnia położyłam się spać w długich dresowych spodniach, a wiecie czemu? Bo tu w położonej ponad 1000 m n.p.m  otoczonej górami Elli klimat był zdecydowanie chłodniejszy. Nocą i wieczorami przydała się ciepła bluza, a nawet długie spodnie, jednak o poranku kiedy słonko zawitało na nasz balkonik zrobiło się z powrotem pięknie i wręcz upalnie. A widoki z samego rana? Absolutnie przepiękne…c.d.n.

 

Informacje praktyczne:

  • Sky Green Resort – 50 $/dwuosobowy/śniadanie
  • Pociąg Nanu Oya – Ella 600-700 LKR ( 15 – 17 zł ) / warto wsiąść o stacje wcześniej dla jeszcze piękniejszych widoków