Pierwszy wieczór, a w sumie to i każdy kolejny spędzaliśmy przesiadując przy piwku czy drinku w restauracjach na plaży, oglądając zachód słońca i relaksując się wsłuchani w szum oceanu z przyjemną muzyką w tle. Początkowo mieliśmy nadzieje ( w sumie nawet trochę oczekiwaliśmy ), że po kolacji na plaży zacznie się dziać coś więcej np. jakieś pokazy ogni i zabawy, przeradzające się w tańce i imprezy boso na piasku 😉 ( coś na wzór Tajlandii ). Trochę jednak się zawiedliśmy, bo nic takiego nie miało tu miejsca. Restauracje i bary prześcigały się jak mogły aby przyciągnąć klientów, wyciągając na pokaz świeże ryby i owoce morza, zapalając lampiony i światełka, stopniowo podgłaśniając muzykę, a czasem i nawet oświetlając niebo reflektorami. Te znajdujące się na samych krańcach zatoki potrafiły nawet od czasu do czasu wystrzelić fajerwerki, aby zwrócić na siebie uwagę. Jeszcze przed wyjazdem na Sri Lanke wybierając plaże na odpoczynek natrafialiśmy na opisy jakoby Mirissa była głośnym, imprezowym miejscem, co akurat nas nie zrażało, bo lubimy czasem ( tym bardziej na wakacjach ) się pobawić. Przesiadywanie wieczorami w restauracjach/barach przy piwku słuchając muzyki nie nazwałabym „imprezą”. Więc dla tych którzy wolą spokojniejsze, bardziej kameralne miejsca, spokojnie… i tutaj z pewnością znajdziecie zaciszny kątek.
Kolejnego dnia po dotarciu na wybrzeże, zaraz po śniadaniu, spragnieni słońca, wody i piasku, udaliśmy się na plażę. O znalezienie wolnego leżaczka nie było trudno. Wystarczyło zamówić coś w barze i tak naprawdę przez cały dzień można by było się na nim wylegiwać. Dzisiejszy dzień był idealny… pogoda cudowna, błękitne niebo na którym nie było nawet śladu małego obłoku, a temperatura na pewno przekraczała 30 stopni w cieniu. Zamówiliśmy po dużym lokalnym piwku lion i wystawiliśmy swoje białe ciała na prażące słońce Przy takiej sprzyjającej pogodzie i zimnym piwku świat wygląda zupełnie inaczej…nieprawdaż?? Ogólnie rzecz biorąc, zdecydowanie bardziej przychylnie spojrzeliśmy na samą plażę, odsuwając w zapomnienie zawód, który chyba oboje poczuliśmy poprzedniego dnia. Było naprawdę całkiem przyjemnie, a my totalnie oddaliśmy się zasłużonemu? błogiemu lenistwu, od czasu do czasu wchodząc dla ochłody do wody i zmagając się z ogromnymi falami mogącymi w oka mgnieniu nieźle nas poturbować i zmieść z powierzchni. Nasze leżakowanie nie trwało jednak zbyt długo, bo już po około dwóch godzinach zaczęliśmy odczuwać coraz większe pieczenie. Przespacerowaliśmy się więc wzdłuż zachodniego krańca zatoki, gdzie miejscami plażę pokrywał czarny iskrzący się piasek, a w cieniu palm odnaleźć można było stare, rozbite o brzeg drewniane łódeczki. Z każdą jednak chwilą czuliśmy, że rozpływamy się od gorąca i lada moment słońce spali nas na raka. No i cóż…tak właśnie się stało? Następnego dnia oboje obudziliśmy się czerwoni jak burak i podpuchnięci, ja oczywiście na twarzy, a Adrian z trudem dotykał swoich popalonych nóg, nawet zakładanie spodenek sprawiało ból. Byliśmy oboje w lekkim szoku, bo jeszcze nigdy i to w tak krótkim czasie nie spiekliśmy się aż tak bardzo. A żeby było śmiesznie…podejrzewamy, że słońce skupiło całe swoje promienie właśnie na nas, bo przechadzając się po plaży nie widzieliśmy nikogo tak czerwonego jak my 😛 O dalszym opalaniu nie było więc mowy. Przez kolejne dni nakładaliśmy na siebie grubą warstwę kremu z filtrem i (o ile było to możliwe) chowaliśmy w cieniu. ( Skóra i tak po kilku dniach zeszła?) Kolejne dwa dni spędziliśmy na zwiedzaniu sąsiednich plaż o których nie będziemy się tu zbyt dużo rozpisywać, bo poświęciliśmy im wcześniej osobny temat który możecie znaleźć tutaj. Nie mniej jednak objeżdżając południowe wybrzeże natrafiliśmy na kilka innych fajnych miejsc. Pierwszego dnia pojechaliśmy tuk tukiem do oddalonej o 30 km Unawatuny. Za przejazd po krótkich negocjacjach zapłaciliśmy 1200 rupii. Droga na sąsiednią plażę nie była jednak dla nas całkiem prosta, bo nasz kierowca postanowił zboczyć nieco z kursu i zawiózł nas do znajdujących się nad malowniczą rzeką ogrodów przypraw.
Nie miał też nic przeciwko, aby chwilę na nas poczekać. Polataliśmy dronem nad rzeką, a później zostaliśmy oprowadzeni przez elegancko ubranego pana po ogrodzie w którym rosły przeróżne drzewa, rośliny i przyprawy, które często goszczą u nas w kuchni. Tutaj mieliśmy okazję zobaczyć jak wygląda np. uwielbiana przez nas wanilia czy cynamon. Dowiedzieliśmy się jak naturalnym sposobem wybiela się zęby, a także za pomocą jakiej naturalnej substancji depiluje włosy 😉 Rosły tu rośliny służące do zapobiegania lub leczenia różnych schorzeń oraz kojące przeróżne dolegliwości. Cała ta krótka informacyjna oprowadzka po ogrodzie była za darmo, ale na końcu oczywiście zaprowadzono nas do sklepiku, gdzie mogliśmy kupić wszystkie te specyfiki, przyprawy czy naturalne witaminki na przeróżne rzeczy. Ceny były jednak bardzo wygórowane, także rozejrzeliśmy się tylko szybko i wyszliśmy na zewnątrz. Nasz elegancki przewodnik nie omieszkał jednak poprosić nas o jakąś zapłatę za poświęcony przez niego czas. Zresztą można się było tego spodziewać.
Po opuszczeniu ogrodów pojechaliśmy już prosto w kierunku Unawatuny po drodze zatrzymując na moment, aby zrobić zdjęcie „rybakom” siedzącym na kijach. Taki sposób połowu ryb nie jest już raczej praktykowany, a na pewno nie w samo południe kiedy słońce praży niemiłosiernie. Rybacy – „aktorzy” przesiadują w wodzie na kijach i pozują do zdjęć, a jeden z panów stoi na brzegu i pobiera opłatę. Jednak takie pocztówkowe zdjęcie pewnie każdy chciałby mieć, my także.
Po około 40 minutach dotarliśmy do Unawatuny. Omijając miasto skierowaliśmy się na plażę. Duża zatoka o złocistym piasku ciągnęła się na kilka kilometrów. Przespacerowaliśmy się aż na jej wschodni kraniec i w poszukiwaniu cienia skryliśmy pod parasolem na leżaczkach. Było tutaj naprawdę całkiem całkiem 🙂 Jaśniutki, niemalże biały piasek z drobinkami koralowców i muszelek wyrzuconych na brzeg, spokojną przejrzyście błękitną wodą. Miejscówka całkiem przyjemna na krótki relaks przy piwku i kąpiele w cieplutkiej wodzie. Gdybyśmy mieli jeszcze raz wybierać to z pewnością zamiast w Mirissie zatrzymalibyśmy się tutaj. Po pewnym czasie zaczęło się coraz bardziej chmurzyć. Z oddali nadciągały ciemne deszczowe chmury choć nad nami świeciło jeszcze prażące słońce, co wyglądało akurat całkiem fajnie.
Był to jednak czas najwyższy aby się stąd ulotnić i zdążyć przed nadciągającą ulewą. Byliśmy na dodatek już trochę głodni. Rozejrzeliśmy się w kilku restauracjach na plaży jednak ceny były znacząco wyższe niż u nas w Mirissie, więc postanowiliśmy poszukać czegoś tańszego oddalając się w kierunku miasta. Nie było to jednak takie łatwe. Idąc zaczepił nas starszy kierowca tuk tuka, z którym ugadaliśmy się na transport z powrotem i który polecił nam pewną podobno dobrą knajpkę. Coconut restaurant co prawda nie należała do najtańszych, ale była za to całkiem klimatyczna. Jak sama nazwa wskazuje wystrój był iście kokosowy, kokosowe miseczki, lampeczki i inne dodatki, wszystko wykonane z drewna, a jedzonko? Wyśmienite! Zamówiliśmy standardowo lankijskie curry z rybką, które najbardziej zasmakowało nam z tutejszej kuchni. Zdążyło się już porządnie rozpadać i nie zapowiadało na prędkie rozjaśnienie, także po zjedzeniu obiadu prędko odszukaliśmy nasze taxi i wróciliśmy do Mirissy. A w Mirissie pogoda marzenie. Niby nie daleko, a tu nie padało już ani trochę, w sumie zdążyło się już całkiem przejaśnić i o zachodzie słońca siedzieliśmy już standardowo w jednym z plażowych barów. Następnego dnia o poranku było dość szaro i pochmurnie, momentami popadywał nawet drobny deszczyk. Jednak nie minęła godzina, a słońce zaczęło przecierać się przez gęste chmury, a po chwili całkowicie się rozjaśniło i po deszczu nie było ani śladu. Zapowiadał się kolejny piękny, słoneczny dzień. Nasza skóra w dalszym ciągu nie była gotowa na dalsze opalanie. Stwierdziliśmy zatem, że może fajnie będzie pozwiedzać okolicę. Z naszego guest housu wypożyczyliśmy skuter. Na jeden dzień to koszt zaledwie 1000 rupii. Ale ale…o mały włos zamiast skutera nie skusiliśmy się na tuk tuka! Tak tak…dobrze słyszycie. Ku naszemu zdziwieniu, tu na Sri Lance istnieje możliwość wypożyczenia sobie tego małego, śmiesznego trójkołowca. W sumie może to nawet nic nadzwyczajnego, takie tuk tuki widywaliśmy bardzo często w różnych azjatyckich krajach, a jednak nigdy nie przyszło nam do głowy zapytać czy można nim samemu pojeździć. W sumie to nigdy nie widzieliśmy białego człowieka za jego kółkiem, więc chyba automatycznie wywnioskowaliśmy że nie. A tu taka niespodzianka. Bardzo nas korcił ten tuk tuk, tym bardziej, że nie kosztował wcale tak wiele ( 3000 rupii za dzień ) jednak po dość mieszanej reakcji obsługi naszego hotelu, która patrzyła na nas z lekką niepewnością i uśmiechem oraz z obawy o dość szaloną kulturę jazdy na tutejszych drogach zaniechaliśmy tego pomysłu. Na kilka godzin skuter będzie w sam raz, ale do tematu tuk tuka na pewno jeszcze wrócimy podczas kolejnej podróży na Sri Lanke, kiedy to będziemy mięć więcej czasu aby nauczyć się go prowadzić i oswoimy się nieco z tutejszym drogowym ruchem. Nie za bardzo wiedzieliśmy gdzie się udać, więc początkowo pojechaliśmy na ślepo. Skręciliśmy w jakąś węższą dróżkę prowadzącą wgłąb wyspy. Po chwili zrobiło się bardzo dziko i zielono, czyli tak jak lubimy:) Długo nie minęło gdy odkryliśmy wspaniałą miejscówkę. Zwykłe, choć dla nas wyglądające tak niezwykle tory kolejowe ukryte w gęstwinie palm. Wyglądało tu tak malowniczo, takie widoki z okna pociągu na pewno umilają podróże.
Pobłądziliśmy jeszcze trochę po pobliskich polach i malutkich wioskach, gdzie lokalni ludzie bardzo słabo znający angielski machali do nas i uśmiechali się serdecznie, a każdy zapytany o Mirissę pomagał nam i wskazywał drogę. Od tutejszych ludzi biła niezwykła serdeczność. Ostatecznie trafiliśmy z powrotem na drogę prowadzącą tuż przy naszym hoteliku. Mieliśmy jeszcze sporo czasu, więc ruszyliśmy jeszcze raz w kierunku Unawatuny. Naszym celem była odnalezienie plaży z wiszącą na palmie linową huśtaweczką. Dallawella znajdowała się tuż przed Unawatuną i była dość dziką plażą, a znaleźliśmy ją tylko dzięki hotelowi, który mijaliśmy po drodze o tej samej nazwie. Miejscówka była całkiem fajna ale sama huśtawka szczerze powiedziawszy bardzo niewygodna. Ale uśmiech do zdjęcia musi być 😛
Wracając z powrotem przeżyliśmy chwile grozy kiedy to tuż obok nas samochód osobowy wyprzedzał na trzeciego mijającego nas tira. Ohh… zrobiło się gorąco? ale takie rzeczy tutaj to zapewne normalka. Mocno spragnieni zatrzymaliśmy się na poboczu na świeżego kokosa w malutkiej zbitej z desek budce przy drodze.
Po przejechaniu łącznie niemal 100 km i powrocie do hotelu tak zesztywnieliśmy, że nie mieliśmy już więcej ochoty wsiadać na skuter. Po południe zeszło nam na rozkminianiu co zrobić z jutrzejszym, ostatnim dniem. Teoretycznie mieliśmy do końca pobytu zostać w Mirissie i stąd jechać na lotnisko. Jednak już podczas lotu na Sri Lanke kiedy dopadło nas mega zmęczenie wiedzieliśmy, że popełniliśmy błąd rezerwując ostatni nocleg również w Mirissie, tym bardziej że to aż trzy godziny jazdy samochodem na lotnisko, a wylot mamy o 2 w nocy. Na dodatek w Doha czekała nas 8 godzinna przesiadka. Przy takim układzie i ponownie dwóch nieprzespanych nocach nie było by zbyt przyjemnie. Wiedzieliśmy, że musimy jednak opuścić Mirissę wcześniej i znaleźć miejsce niedaleko lotniska, aby chodź odrobinę zdrzemnąć się przed powrotem do domu. Skontaktowaliśmy się z Chamillą, który słysząc to od razu zaprosił nas do Negombo, które znajduje się w niewielkiej odleglości od lotniska. Chamilla załatwił nam hotel, a na dodatek zorganizował dodatkową atrakcję, popołudniową wycieczkę po kanałach w Negombo, o której możecie przeczytać tutaj. Całkowicie zdaliśmy się więc na niego i nazajutrz po śniadaniu spakowaliśmy plecaki i ruszyliśmy w stronę Negombo. Jeszcze poprzedniego wieczoru ugadaliśmy się na ten kurs z kierowcą taksówki. Trasa zamiast trzech, zajęła nam cztery godziny, bo ostatni kawałek zamiast główną, płatną autostradą przejechaliśmy krążąc wąskimi dróżkami przez wioski. Ponoć kierowca tłumaczył się korkiem, ale jakoś do końca mu nie dowierzaliśmy. Do Negombo dotarliśmy dopiero koło drugiej. Chamilla czekał już na nas z hotelu, jednak nie pogadaliśmy zbyt długo, bo trafił mu się kurs do Hikkaduwa. Obiecał jednak zawieźć nas w nocy na lotnisko. Mieliśmy chwilkę czasu więc przeszliśmy się o okolicy w poszukiwaniu czegoś do jedzenia i zobaczyć plażę. Przy głównej drodze znajdowało się kilka restauracji, gdzie ceny były naszym zdaniem dość wysokie. Plaża natomiast wyglądała tragicznie. Nie wyobrażamy sobie, aby ktoś mógł spędzać tu wakacje. Równo o 15 przed naszym hotelem zjawił się Hashen ( kolega Chamilla ) który zabrał nas w magiczny rejs, który nieoczekiwanie okazał się jedną z fajniejszych atrakcji jakie przeżyliśmy na Sri Lance.
Jeszcze przed zmrokiem wróciliśmy do hotelu, aby na tarasie naszego pokoju przez moment popatrzeć ze smutkiem na zachodzące słońce. Za kilka godzin czekał nas długi lot do domu, a nam naprawdę żal było opuszczać to cudowne miejsce. I chociaż jeszcze przed wyjazdem nie oczekiwaliśmy od Sri Lanki zbyt wiele, to ku naszemu zdziwieniu kraj ten okazał się cudownym miejscem. Sri Lanka oczarowała nas swoją przepiękną naturą, wszechogarniającą zielenią i bajecznymi widokami. Dodając do tego przemiłych i życzliwych ludzi…wszystko to sprawiło, że już tęsknimy i chcielibyśmy kiedyś wrócić.
Informacje praktyczne
Ceny atrakcji:
- Sigiriya Rock – 4500 rupii ( 110 zł )
- Dambulla Cave Temple – 1500 rupii ( 37 zł )
- Udawalawe National Park – 110 $ ( 416 zł ) / dwie osoby
Koszty transportu:
- kierowca na 3 dni – 270 $ ( 1022 zł ) – kwota ustalona na podstawie trasy i ilości km
- pociąg Nanu Oya – Ella 600-700 rupii ( 15-17 zł ) / bilet w trzeciej klasie z rezerwacją miejsc
- Taxi Mirissa – Negombo 9000 rupii ( 223 zł )
- tuk tuk Mirissa – Unawatuna 1200 rupii ( 30 zł )
- tuk tuk Mirissa – Weligama 300 rupii ( 7,50 zł )
- skuter na dzień – 1000 rupii ( 25 zł )
- tuk tuk na dzień – 3000 rupii ( 75 zł )
Ceny jedzenia:
- obiad w restauracji na plaży – średnio 800-1000 rupii ( 20 – 25 zł )
- sałatka – 650 rupii ( 16 zł )
- drinki i koktajle – 700 rupii ( 17 zł ) / 350 rupii ( 8.60 zł ) happy hours
- duże piwo lion 400 rupii ( 10 zł ) / 300 rupii ( 7,50 zł ) happy hours
- roti w tańszej restauracji – 200-470 rupii ( 5 – 11.60 zł )
- duża woda w sklepie – 80 rupii ( 2 zł )
Dodaj komentarz