O takim trekkingu jak ten marzyliśmy już od jakiegoś czasu. Aby znaleźć się gdzieś po środku tropikalnej dżungli, otoczeni bujną, wiecznie zieloną roślinnością i palmami sięgającymi nieba, porośniętymi gęstym bluszczem.? Nasłuchując odgłosów ptaków skrywających się w koronach drzew czy też szumu wodospadów ukrytych gdzieś w gęstwinie. Żeby było totalnie dziko, tajemniczo i pięknie.?

Na Taveuni wszystko to, a nawet więcej stało się możliwe. Ta wyspa to jeden wielki rajski ogród, gdzie w niektórych miejscach możemy poczuć się jakbyśmy znaleźli się co najmniej  na planie filmowym do Jurassic Park.

Tym prawdopodobnie najbardziej malowniczym szlakiem na Taveuni jest Lavena Coastal Walk, którego trasa rozpoczyna się w maleńkiej wiosce Lavena leżącej przy wschodnym wybrzeżu wyspy, a kończy 5 km dalej gdzieś w głębi dżungli przy ukrytym wodospadzie. Szlak ten ciągnie się na obrzeżach Bouma National Heritage Park i jest niezmiernie różnorodny i niezwykle malowniczy. Zresztą za chwilkę przekonacie się sami 🙂

Punktem startowym, a zarazem miejscem gdzie jedyna droga obiegająca wyspę się właściwie ucina jest malutka wioska Lavena, zamieszkiwana przez garstkę miejscowej ludności. Żyją tutaj bardzo skromnie w niewielkich murowanych czy też drewnianych domach pokrytych falistą blachą.

Tuż nieopodal znajduje się piękna, dzika plaża o białym koralowym piasku i gąszczu wysokich palm pochylających się w kierunku wody. Nie ma tu żadnych turystów, plażowiczów, tą piękną miejscówkę mamy chwilowo tylko dla siebie.

Przystajemy jednak tylko na moment wpatrując się w zburzony, ciemny ocean. Pogoda dzisiaj jest dość niepewna, gęste, ciemne chmury kłębią się na niebie strasząc od czasu do czasu kropelkami deszczu. Z samego rana nie byliśmy do końca pewni, czy wybranie się tutaj to dobry pomysł, gdyż całą noc i o poranku lało☔️.  Jednak na Taveuni przylecieliśmy na zaledwie kilka dni więc nie chcielibyśmy zmarnować ani chwili. Nie byliśmy jednak sami. O poranku przy śniadaniu zapoznaliśmy kilkoro osób również zainteresowanych trekkingiem i po wspólnych rozważaniach zadecydowaliśmy że zorganizujemy go sobie wspólnie sami. Chętnych na wspólny trekking uzbierało się aż ośmioro, także zapowiadało się wesoło. Poza tym w grupie raźniej 🙂 Należałoby jeszcze wspomnieć troszeczkę o klimacie na Taveuni, który jest ogólnie zdecydowanie bardziej deszczowy niż w innych regionach Fidżi. Jednak gdyby nie to, nie było by tutaj tak zielono? Podczas naszego pobytu i tak było pięknie i nie mogliśmy narzekać na pogodę. Popadywało nocami, a po poranku zazwyczaj budziły nas wpadające do naszego domku ciepłe promienie słońca.

Jedynie dziś pogoda okazała się dość kapryśna. Wróćmy jednak wspomnieniami  na nasz szlak, który prowadził nas początkowo wąską ścieżką tuż przy oceanie, gdzie po naszej prawej stronie rozpościerały się przed nami obrośnięte zielenią zbocza. Wszędzie rosły bananowce i papaje oraz przeróżne egzotyczne kwiaty.

Stąpając po ziemi widzieliśmy uciekające i chowające się przed nami malutkie jaszczurki z połyskującym niebieskim ogonkiem. Lepiej było nie zbaczać z wyznaczonej ścieżki bo tuż obok w gęstwinie rozplatały swoje sieci fidżijskie pająki. A z nimi lepiej nie zadzierać.  Raczej nikt z nas nie chciałby nieść takiego pasażera na gapę na swoim grzbiecie?.

W pewnym momencie usłyszeliśmy szum spływającej wody. Rozejrzeliśmy się dookoła, aby tuż nieopodal nas odkryć niewielki, wypływający gdzieś z góry wodospad.

Przez pierwszą część szlaku mijaliśmy też przeróżne plaże, od tych białych koralowych po ciemne, wulkaniczne oraz całkowicie usłane obumarłymi kawałkami korali.

Po pewnym czasie doszliśmy do punktu w którym dalszą drogę przecinała rzeka wpadająca do oceanu. Nie było innego wyjścia jak zdjąć buty i trzymając się zamocowanej o palmy liny przejść na drugą stronę brodząc po uda w wodzie, mając pod nogami śliskie kamienie. Na szczęście obyło się bez kąpieli?.

W tym miejscu ścieżka zakręcała już wgłąb lądu i po chwili znaleźliśmy się gęstej dżungli. Widoki jeszcze bardziej niesamowite.? W takim tropikalnym lesie deszczowym nas jeszcze nie było. To miejsce było naprawdę wyjątkowe. Totalny, wszechogarniający busz. Chude, wysokie palmy obrośnięte tropikalnym bluszczem. Niektóre z nich zdawały się być niemalże całkowicie przez niego pochłonięte…zjedzone. Ciemne, gęste chmury i mrok pasował tu idealnie i dodawał tajemniczości. Klimat niesamowity.?

A żeby było jeszcze fajniej, z naszą kilkuosobową ekipą z Maravu Lodge byliśmy tutaj kompletnie sami. Do tego miejsca przez całą drogę nie spotkaliśmy żywej duszy, a przecież to podobno jeden z popularniejszych szlaków. Możecie sobie teraz wyobrazić jak mało turystów/podróżników dociera na Taveuni. To naprawdę Ci nieliczni, szukający czegoś więcej niż pięknych plaż. Większość po przylocie na Viti Levu kieruje się wprost do resortów rozlokowanych na maleńkich wyspach archipelagu Yasawa i Mamanuca. I całe szczęście? Taveuni jest zbyt cudowne i wyjątkowe, nie zepsute masową turystyką. I lepiej żeby tak zostało. Tymczasem my tutaj tacy maleńcy w porównaniu z otaczającą nas przyrodą, stoimy oczarowani po środku tego cudownego lasu deszczowego. Takie miejsca jak te widuje się na filmach, nie wierząc że są prawdziwe.

Maszerując najpierw pod górkę, później schodkami w dół czuliśmy, że powoli zbliżamy się do końca. A cóż miało się tam znajdować?  Piękny wodospad…a raczej wodospady, jednak o istnieniu tego drugiego dowiedzieliśmy się właściwie dopiero na miejscu. To tutaj dopiero przy samym wodospadzie spotkaliśmy innych ludzi, ale zaledwie dwie pary.

Okazało się, że za wodospadem który właśnie z oddali widzimy skrywa się jeszcze jeden mniejszy. Aby go zobaczyć, trzeba do niego dopłynąć. Nie zastanawiając się zbyt długo zrzuciliśmy z siebie ubrania i pomału zaczęliśmy wchodzić do wody. Nie było łatwo, duże, śliskie, znajdujące się na dnie kamienie skutecznie to utrudniały. Jednak po przejściu paru metrów zrobiło się już na tyle głęboko, że byliśmy w stanie popłynąć. Woda była dość chłodna…bardzo orzeźwiająca? ale po takiej przeprawie warto było się ochłodzić. No i co ważniejsze… naprawdę warto to zrobić! Mijając pierwszy wodospad widoczny z brzegu tuż po lewej stronie dostrzegliśmy kolejny mniejszy, a zaraz obok spływającą ze skały szybkim nurtem wodę, która mogłaby posłużyć jako ślizgawka ( o czym żadne z nas wówczas nawet nie wiedziało ). Ale czy odważylibyśmy się? Siła wodospadu była jednak tak ogromna, że dla mnie nie sposób było podpłynąć do niego bliżej.

Po krótkiej orzeźwiającej kąpieli i paru próbach zrobienia jakichkolwiek fotek zaparowanym gopro hero wróciliśmy na brzeg. Część ekipy, która nie zdecydowała się na kąpiel i pozostała przy brzegu zbierała się już w lekkim pośpiechu w obawie przed deszczem i podnoszącym się stanem się wody, co uniemożliwiło by nam „suche” przejście na drugi brzeg. A rzeczywiście zaczynało się coraz bardziej chmurzyć. Nie chcieliśmy spowalniać reszty załogi więc umówiliśmy się, że ich dogonimy, a sami nie mogliśmy powstrzymać się, aby nie przystanąć po drodze i nie sfilmować imponujących wzgórz porośniętych przepiękną gęstą zielenią.

Po chwili zaczęło już po mału kropić więc spakowaliśmy szczelnie cały nasz fotograficzny sprzęt i popędziliśmy w ślad za naszą nowo poznaną brygadą 🙂 Musieli naprawdę przebierać szybko nogami, bo spotkaliśmy ich dopiero przy przejściu przez rzekę. Na szczęście poziom wody nie zmienił się i wszyscy spokojnie zdołaliśmy przejść na drugą stronę.

Nie wspomnieliśmy wcześniej, że tuż koło rozlewiska, w dziczy, na totalnym odludziu znajdowało się pare domków. Gromadka małych dzieciaków biegała samopas, tak jakby nikt za bardzo się nimi nie interesował. Troszkę starsze prawdopodobnie pilnowało to młodsze. Najmłodsza dziewczynka zamiast lalki czy pluszowego misia trzymała w ręku ostry nóż?.

Jeden z chłopców tak upodobał sobie naszą koleżankę ( zresztą z całkowitą wzajemnością ), że odprowadzał ją jeszcze dalej przez całkiem spory kawałek. Niestety kiedyś musiało dojść do rozstania. Dziewczyna z lekkim żalem powędrowała z powrotem z nami, a chłopczyk wrócił do swoich towarzyszy na swój koralowo-kamienisty brzeg oceanu.

Przyspieszyliśmy trochę tępa, jednak dalej ciesząc się i podziwiając otaczającą nas scenerię. W pewnym miejscu tuż przy brzegu zobaczyliśmy śmiesznie wyglądające, czarne skałki wystające z wody. Wyglądały jak grzyby. Zwężone u podstawy przez opłukującą je nieustannie wodę.

Wracaliśmy niesamowicie zadowoleni i spełnieni wiedząc, że te widoki które jeszcze przed chwilą mieliśmy przed oczami pozostaną w naszej pamięci na zawsze. Chyba ciężko je będzie przebić, bo takie miejsca jak te to istne perełki. Może powinniśmy je zachować tylko dla siebie? Z obawy, że przybędzie tu zbyt dużo ludzi i zadepczą ten rajski ogród? Eeeee… myślę, że takimi pięknymi widokami jak te warto się jednak z Wami podzielić?

W wiosce czekał już nasz kierowca, więc wpakowaliśmy się do samochodu i wszyscy mega zadowoleni wróciliśmy do hotelu z wspólnymi planami na kolejny dzień?

Informacje praktyczne:

Koszt?

Wstęp kosztuje 25 fidżijskich dolarów. W Wiosce Lavena gdzie rozpoczyna się szlak znajduje się niewielkie murowane pomieszczenie „visitor center” gdzie należy uiścić opłatę. Za dodatkową opłatą 20 dolarów można wynająć przewodnika. To w sumie nie dużo, bo koszt rozkłada się na całą grupę ( o ile nie podróżujecie w pojedynkę ), jednak spokojnie można się bez niego obyć. Napewno się nie zgubicie. Nasza ekipa wspólnie zadecydowała, że wolimy iść samemu.

Dojazd?

Wioska Lavena znajduje się około 25 km od lotniska. Wydawać by się mogło że to niewiele, jednak dotarcie tu wiązać się może ze sporymi kosztami jeżeli nie dysponujecie własnym środkiem transportu. Taksówki na wyspie są dość drogie. Oczywiście jeżeli Wam się poszczęści to za parę groszy możecie dojechać tu lokalnym autobusem. To właśnie w wiosce Lavena kończy on swój bieg. Jednak z racji, że autobusy zdają się jeździć jak chcą i jest ich naprawdę niewiele, sensowniejszą opcją będzie wynajęcie samochodu/vana i znalezienie kompanów do rozłożenia kosztów. Nam udało się zgadać z kilkoma osobami z naszego resortu i wspólnie znaleźliśmy transport, więc kwota 160 dolarów rozłożyła się na 8 osób. Cała wycieczka wyniosła nas więc 45 dolarów od osoby. Dla porównania zorganizowany tour ( transport, wstęp, przewodnik, lunch) z naszego resortu kosztował 90 dolarów za osobę.

Wskazówki?

Szlak jest stosunkowo łatwy, nie zbyt wymagający. Nie potrzeba super kondycji aby go przejść.Jedyna drobna uwaga … miejscami szczególnie po deszczu może być ślisko, chociaż spokojnie całą trasę przeszłam w zwykłych trampkach i ani mi ani im nic się nie stało?. Musicie też uważać na poziom wody w rzece, gdyż podczas silnych opadów i przypływu stan wody może się znacznie podnieść i uniemożliwić przejście na drugą stronę.  Cała trasa zajęła nam na spokojnie około 4 godziny idąc piechotą tam i z powrotem. Jednak jeżeli nie macie ochoty wracać tą samą drogą na piechotę to w wiosce możecie umówić się, że ktoś po Was podpłynie łódeczką w wyznaczone miejsce.