Legenda głosi, że dawni morscy cyganie zamiast płuc posiadali skrzela, a ich dzieci prędzej uczyły się pływać niż chodzić. Bajau, morscy nomadzi, czy też potocznie morscy cyganie to ludność pochodząca z różnych grup etnicznych zamieszkująca wybrzeża krajów Azji Południowo-Wschodniej, głównie Filipin, Malezji, Indonezji i Brunei. Kiedyś ich domem były łodzie, którymi przemieszczali się pomiędzy wyspami. Bardzo rzadko schodzili na stały ląd, a do przeżycia wystarczyło im to co złapali w morzu. Byli niezwykle dobrymi pływakami i potrafili nurkować znacznie głębiej niż przeciętny człowiek, wstrzymując przy tym oddech nawet na kilka minut. W Indonezji żyją od XVII wieku zamieszkując obecnie wybrzeża Sulawesi, Borneo, Wysp Sunda, Maluku, Raja Ampat i Togian. W dzisiejszych czasach niewielu z nich mieszka na łodziach. Nadmierna eksploatacja oceanów sprawiła, że coraz ciężej było im żyć w taki sposób. Ponadto rząd Indonezji nakazał im, aby osiedlili się w wioskach na lądzie. Z racji, iż morscy cyganie wciąż odczuwali silny związek z morzem i nie bardzo umieli odnaleźć się na stałym lądzie, idealnym rozwiązaniem stały się dla nich domki postawione na palach na wodzie. Na Togianach zobaczyć można conajmniej kilka takich wiosek na wodzie, jednak ta najładniejsza i najbardziej malownicza, której będąc tutaj z pewnością nie można pominąć, znajduje się tuż niedaleko wybrzeża wyspy Malenge. Maleńka skalista wysepka Pulau Papan, otoczona drewnianymi chatkami na palach, połączona jest ze stałym lądem imponującym kilometrowym mostem.
Do wioski morskich cyganów wybraliśmy się wraz z Popojem, mieszkańcem pobliskiej wioski, pewnego popołudnia. Zacumowaliśmy i weszliśmy po drabince na pomost. Od razu zauważyliśmy, że jest tu naprawdę całkiem ładnie i co mnie zaskoczyło, bardzo czysto. Choć chatki były bardzo skromne i nie wiele w ich wnętrzu było, to panował tu niezwykły ład i porządek. Na tle skromnych domków odznaczał się jeden, znacznie większy, bardziej elegancki dom, taki w którym sama chętnie bym zamieszkała, nie za bardzo pasujący do reszty.
Początkowo czułam się nieswojo, jakbym co najmniej zaglądała do czyjegoś ogródka. Ogródka?! Co ja mówię… przecież my dosłownie zaglądaliśmy do wnętrza ich domów. Nie żeby specjalnie, ale przecież tu wszystko było otwarte na oścież. A przecież to miejsce to nie jakąś atrakcja turystyczna, tu się nie pobiera pieniędzy za wstęp ( przynajmniej narazie), tu się normalnie żyje. Powiem Wam szczerze, że czułam się z początku dość niezręcznie, szczególnie widząc półnagą kobietę obmywającą w wiadrze siebie i swoje nagie, małe dziecko. Jednak mieszkańcy nawet zbytnio nie reagowali na nasz widok, zresztą takich gapiów jak my, mają tutaj pewnie codziennie.
Jedynie dzieciaki obserwowały nas z zaciekawieniem. A kiedy wyciągnęłam z torebki balonik i cukierki były zachwycone i otoczyły mnie całą brygadą wołając i wyciągając ręce. Niestety nie miałam ze sobą aż tyle upominków, aby obdarować je wszystkie. Przyuważyliśmy, że dzieci tutaj nie są samolubne i chętnie się ze sobą dzielą. Biegały potem za nami po pomoście wołając moje imię 🙂
Będąc w wiosce morskich cyganów załatwiliśmy też przy okazji pewne interesy % 😉 To właśnie tutaj w jednej z chatek, od pewnej pani zakupiliśmy arak, lokalny trunek, który otrzymaliśmy zapakowany w małe foliowe woreczki. To jedyny oprócz piwa alkohol jaki można było na wyspach zdobyć. Na Bali arak można kupić praktycznie w każdym sklepie w pamiątkowych, ozdobnych butelkach, a tutaj choć nie zapakowany tak pięknie, za to prosto od producenta 😉 Smakował nie najgorzej i nie był taki mocny jak ten, który kiedyś przywieźliśmy ze sobą z pierwszej podróży do Indonezji.
Cała wioska morskich cyganów zrobiła na mnie naprawdę duże wrażenie. Było tu pięknie, malowniczo i przy tym tak czysto. Nawet kwiatki w donicach poustawiano koło domków. Co prawda w wodzie można było zauważyć pojedyncze śmieci, ale to nic w porównaniu z tym jak żyją morscy cyganie w innych rejonach Azji Południowo-Wschodniej. Woda otaczająca wioskę była krystalicznie czysta i miała niesamowity kolor. Takiego odcienia błękitu chyba jeszcze nie widziałam jak żyję.
Nic więc dziwnego, że ktoś pokusił się o to aby prawdopodobnie ( o ile dobrze zrozumieliśmy się z Popojem ) zacząć budować tutaj resort. Z pewnością będzie on bardziej luksusowy od pozostałych miejsc noclegowych na wyspach. Ale czy to dobrze, że taki resort z domkami na wodzie powstanie właśnie w tym miejscu? Z jednej strony morscy cyganie oraz mieszkańcy dwóch pozostałych wiosek na Malenge będą mieli szansę na pracę i zarobek. Z drugiej jednak strony, czy taki elegancki resort nie zniszczy tego właśnie co najpiękniejsze na Togianach? Miejmy nadzieję, że nie i mimo wszystko pozostanie tu tak cudownie i dziko jak najdłużej, a ludzie będą w dalszym ciągu tak mili i bezinteresowni.
Most ciągnący się od Pulau Papan łączy wioskę ze stałym lądem. Dzieciaki mieszkające w domkach na wodzie codziennie maszerują nim do szkoły położonej tuż nieopodal w wiosce Malenge . Popoj niczego nam nie mówiąc, zorganizował nam dodatkowo dłuższy spacer wzdłuż wybrzeża, abyśmy mogli zobaczyć wspomnianą wyżej wioskę oraz kolejną , w której sam mieszka, o nazwie Kadoda. Oprócz tych trzech miejsc oraz kilku niewielkich „resortów” zlokalizowanych głownie na północnym wybrzeży, Malenge porasta gęsta dżungla.
Kadoda była niewielka, ale bardzo urokliwa. Zadbane ogródki z mnóstwem roślin i kwiatów poustawianych w doniczkach. Był tu nawet malutki sklepik, gdzie mogliśmy kupić piwko 🙂 Na plaży wylegiwały się leniwie kozy, które ku naszemu zdziwieniu tak jak i pieski z Sandy Bay, zajadały się świeżymi kokosami. Nawet one widzą co jest dobre 😉
Mieszkańcy widząc nas nieśmiało się uśmiechali, a dzieciaki wybiegały na dróżkę i chętnie pozowały do kamery robiąc przy tym przeróżne miny. Ludzie byli tu bardzo mili i mimo iż większość bardzo słabo znała język angielsku, próbowali chociaż trochę z nami porozmawiać. Niektóre kobiety nawet same chciały, aby robić im zdjęcia i z wielkim zainteresowaniem oglądały je później na wyświetlaczu naszego aparatu. To właśnie tutaj w wiosce Kadoda mieszka Popoj. Każdego ranka wraz z kolegami przypływa do Sandy Bay, a późnym wieczorem wraca do domu, więc tak naprawdę niewiele czasu spędza u siebie z rodziną. Na ostatnim zdjęciu to właśnie on ze swoją uroczą, małą siostrzyczką.
Łódka, którą tu przypłynęliśmy odebrała nas dopiero na samym końcu plaży tuż za wioską. To było bardzo interesujące i miłe popołudnie. Fajnie było zobaczyć jak żyją tu miejscowi ludzie. Mieszkając w Sandy Bay do wioski morskich cyganów mieliśmy dosyć blisko ( nie więcej niż pół godzinki ), dlatego za tą wycieczkę zapłaciliśmy zaledwie 150.000 rupii za całą naszą czwórkę.
Dodaj komentarz